Forest Run – odkrycie roku 2014
20-go Września 2014, dzięki odrobinie szczęścia, przyszło mi wziąć udział w I edycji biegu „Forest Run”. Koncepcja od razu do mnie przemawiała, bo komu nie spodobałaby się aktywnie spędzona sobota wśród pozytywnych ludzi i w otoczeniu pięknego Wielkopolskiego Parku Narodowego? Idealny sposób na relaks po trudach tygodnia pracy. Bardzo się cieszyłem, ale też gdzieś po drodze zapomniałem, że dystans 44 km to dla mnie wciąż wyzwanie, którego nie należy lekceważyć. Pakiet postanowiłem odebrać już w piątek, gdzie zaskoczono mnie przemiłą, sprawną i rzeczową obsługą. Bogata zawartość torebki i fajny buff w zestawie, to kolejny plus dla kogoś, komu koszulki biegowe rozsadzają już szafę.
Sobota zaczęła się odpowiednio wcześnie, by razem ze znajomymi i z zapasem czasu dotrzeć na start. Mosina oddalona jest od Poznania o kilkanaście kilometrów, a wskazówki organizatora, jak i gdzie dotrzeć, były czytelne i pomocne.
Na starcie przywitała nas serdeczna atmosfera. Organizatorzy i służby asekurujące bieg pomocne były w każdej kwestii. Speaker umiejętnie budował atmosferę, słowem: elegancko! Do godziny 10:00 i rozpoczęcia biegu pozostało kilka minut. Stoję w grupie równie podekscytowanych biegaczy i biegaczek co ja, a pierwsze, co się rzuciło w oczy, to plecaki biegowe. Naprawdę wielu zawodników korzystało z tego sprzętu. Ja miałem pas z bidonami i kieszeń wypchaną żelami.
Początkowe kilometry? Czysta przyjemność. Gnałem w dół ścieżek niczym gazela wypuszczona na wolność. Nic nie mogło mnie zatrzymać, czułem się świetnie i po raz kolejny popełniłem prosty błąd złego rozłożenia sił. Ciekawym akcentem było też zachłyśniecie się czekoladą na pierwszym punkcie odżywczym i irytujący kaszel przez kolejne kilkaset metrów. Przypadek? – Nie, instant karma za zbyt wygórowane ambicje.
Mniej więcej do połowy biegu wchłaniałem piękno przyrody i jedyne o czym myślałem to, że park ten należy na stałe wkomponować w kalendarz biegowych startów i treningów. Później przyszły mniejsze i większe kryzysowe chwile, ale dopóki w bidonach chlupotała woda, czułem, że mogę i chcę wszystko.
W okolicach 21. km mój komfort się skończył. Choć biegliśmy głównie w lesie, to zdarzały się też odcinki otwarte, głęboko wiejskie. Przede mną rozpościerał się najdłuższy z nich: prosta, polna droga o nawierzchni czarnej jak smoła … Biegowy diabeł wraz z przypiekającym słońcem konsekwentnie wysysali moje siły. Próbowałem zacisnąć zęby, jednak tempo wyraźnie spadało. Trend ten utrzymywał się aż do 26. Km i kolejnego punktu odżywczego.
Chwila wytchnienia trwała tam dość długo. W tym miejscu trzeba pochwalić obsadę i wyposażenie punktów odżywczych. Czekolada, pomarańcza, izotoniki, woda a nawet żele energetyczne. Nie brakowało niczego, a wolontariusze pomagali z niegasnącym uśmiechem na twarzy – me like it.
W kolejnym etapie ponownie królowały piękne krajobrazy. Stawy, jeziorka, bajkowe scenerie. Bez problemu można by w parku nakręcić zapierające dech w piersiach sceny do Hobbita, Narnii, czy innych hollywoodzkich superprodukcji.
Przyroda naprawdę potrafi dodać skrzydeł. Zmotywowany parłem do przodu, powoli ale stanowczo.
Od 35. Km borykałem się z różnego rodzaju dolegliwościami. Ból w plecach, częste przypływy i odpływy sił. Nadgorliwa suplementacja natomiast wywołała lekkie zawroty głowy. Na szczęście nie biegłem sam. 10 ostatnich km. pokonałem razem z Piotrem i Kasią , wszyscy razem się motywowaliśmy. Obie te osoby startowały w biegach o większym kilometrażu, a mimo to uznali, ze Forest Run to kawał ciężkiego orzecha do zgryzienia, + 100 do szacunku.
Meta była upragnionym widokiem, który pojawił się dużo później niż zakładałem, ale nagroda w postaci oklasków, pamiątkowego medalu i uścisków dłoni rozwiała wszelkie czarne myśli. Już teraz wiem, czego się spodziewać w edycji 2015 i szczerze nie mogę się doczekać. Stawię się na sto procent!
Sumując, bieg zorganizowany został na 5-tkę z plusem:
+ świetny, nowy event dla miłośników natury i tych, którym asfalt się już znudził
+ sprawne i jasne instrukcje organizatorów
+ trasa oznaczona i poprowadzona „like a Boss”
+ fajny pakiet
+ jeszcze lepsze atrakcje po biegu
+ makaron na mecie
– moim zdaniem za mało punktów odżywczych i nierównomierne ich rozłożenie
Chciałbym podzielić się z wami moimi spostrzeżeniami na temat butów trialowych Adidas Kanadia Trial 6 (AKT6).
Przetrwały Katorżnika!!!
W zasadzie tu już bym mógł zakończyć jednak nie każdy kupuje buty by taplać się w błocie, więc zapraszam do lektury.
Jako zwolennik Asics’ów z pewną dozą niepewności zakupiłem buty innej firmy. Kupiłem je przypadkiem. Szukając następców moich Asics Gel Venture 3 trafiłem na buty Adidas. Wyglądały całkiem dobrze i wyśmienicie leżały na stopie, a system „mud release surface” przekonał mnie ostatecznie
O gustach się nie dyskutuje, więc wygląd pozostawię do oceny wam KLIKNIJ
Przyzwyczajony do żelowej amortyzacji Asics’a obawiałem się, że Adidas’y będą dla mnie zbyt twarde. Nic bardziej mylnego, ale o tym później.
Zacznę od tego co zapewne interesuje wszystkich bardziej tzn. jak sprzęt sprawdza się w terenie. A radzi sobie bardzo dobrze, wiec po kolei.
Podeszwa wyposażona w szereg wypustek ustawionych pod różnym kątem doskonale trzyma się nawierzchni (z małymi wyjątkami).
Leśne ścieżki – doskonały komfort biegu, dobre trzymanie podłoża na płaskim a także na podbiegach i zbiegach. But zapewnia stabilność stopy oraz przeciwdziała poślizgom na nachylonym terenie.
Piach – materiał cholewy nie przepuszcza piasku do wewnątrz buta. Dodatkowo przyszyty po bokach język jeszcze bardziej utrudnia przedostawanie się go do środka. Bieżnik, zwłaszcza na zewnętrznej krawędzi podeszwy mocno wrzyna się w piasek umożliwiając solidne odbicie i przeniesienia sił na podłoże.
Błoto – podeszwa wyposażona w swego rodzaju korki „mud release surface” powinna zapobiegać obklejaniu podeszwy błotem. Generalnie system sprawdza się, jednak biegnąc po świeżo podeschniętych kałużach podeszwa miała tendencję do zaklejania się. Jednak dość szybko bieżnik „czyścił się” czyli system działa. W głębokim błocie but dobrze trzyma się stopy (wymagane sznurowanie na ostatnia dziurkę). W płytszym i śliskim błotku ukształtowanie bieżnika zapewnia doskonałą przyczepność. Podczas Katorżnika nie poślizgnąłem się ANI RAZU!
Woda – AKT6 przy pierwszym kontakcie z wodą nie przemakają od razu (duży plus). Biegnąc po mokrej trawie zaczęły przemakać po ok 500m czyli całkiem nieźle. Wskakując do wody przemakają natychmiast, ale woda b szybko odprowadzana jest na zewnątrz i po chwili nieprzyjemne uczucie przemoczenia schodzi na dalszy plan.
W zależności od rodzaju gruntu buty zachowują się różnie. Jedna z rzeczy na jaką chciałbym zwrócić szczególną uwagę to zachowanie się butów na stromych zbiegach. Nie ma to znaczenia po jakiej nawierzchni się biegnie buty trzymają się podłoża jak przyklejone! Szczególnie na mokrej trawie gdzie ryzyko poślizgu jest znaczne, a w butach AKT6 czułem się wyjątkowo pewnie i mogłem skupić się na omijaniu przeszkód.
Wracając do amortyzacji, jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. Skoki, lądowanie na twardym gruncie oraz liczne przebiegnięte kilometry nie dały mi odczuć, że buty nie mają żelowych systemów. Czułem się w nich pewnie i wygodnie praktycznie w każdym momencie.
Jest jeszcze jedna kwestia, którą chciałbym poruszyć. Mianowicie lekko ścięta podeszwa na pięcie po zewnętrznej stronie. Był to jedyny (w moim mniemaniu) słaby punkt podczas zakupu AKT6. Mam stopę neutralną z lekką tendencja do supinacji – stąd moje obawy. Jakże się myliłem W kontakcie z nierównym podłożem, zwłaszcza podczas biegu po pochylonym terenie lub dziurach to ścięcie sprawia, że but doskonale pracuje, a stopa pewnie staje na podłożu.
Jedyna rzecz do, której AKT6 nie nadają się kompletnie – to bieganie po asfalcie. Czuć wtedy każdą wypustkę bieżnika, są twarde i biega się nieprzyjemnie. Wszystko zmienia się gdy zboczy się z chodnika i wyruszy w teren.
Jeśli rozważasz zakup tych butów lub szukasz rozsądnych trialówek w rozsądnej cenie polecam Adidas Kanadia Trial 6 naprawdę warto.
Zobaczcie sami jak wyglądały testy.
15 sierpnia 2014 wyruszyliśmy 9-ci osobowym składem do Lublińca by zmierzyć się z trasą legendarnego Biegu Katorżnika. Zatrzymaliśmy się na nocleg w ośrodku “Posmyk” zlokalizowanym nieopodal miejsca startu. Ciekawa lokalizacja choć nasze pokoje mogły by mieć ciut wyższy standard 😉
Ale nie na wypoczynek przyjechaliśmy do tego leśnego zakątka. Następnego dnia czekała nas niezła zabawa.
Startowaliśmy w 3 falach. O 12 na trasę ruszyła Basia. W raz z wybiciem 14 na błotną przygodę ruszyli Przemo, Władek i dwa Michały. Stawkę zamykali Adam i Marek, którzy wystartowali o godz. 15.
A co spotkało nas na terasie??? Błoto, błoto i jeszcze raz błoto 🙂
To był nasz pierwszy start w Biegu Katorżnika. Nie do końca wiedzieliśmy co czeka na nas po drodze. Okazało się ze trasa to ok 70% błoto, 20% woda i 10% ląd.
Było prze fajnie 🙂 Bieg rozpoczynał się w jeziorze. Było troszkę pływania oraz niesamowite wrażenie jakim jest poruszanie się w wodzie zwartą grupą. Poruszając się w wodzie po pachy trzymając za ramię zawodnika przed sobą można poczuć moc jaką daję wspólne działanie. Niesamowite wrażenie, byliśmy nie do zatrzymania.
Po ok. 500m zaczęliśmy poruszać się “gęsiego” w wąskich ścieżkach pomiędzy wysokimi na 3m. trzcinami. Jeszcze było zabawnie 😉 Jednak kilkaset metrów dalej zaczęło się błoto. Wskakiwaliśmy do niego co kilka chwil by przez długie minuty brodzić po kostki, kolana, a czasem nawet po szyje w gęstej mazi. Do tego czasu nie zdawaliśmy sobie sprawy, że błoto może występować w tylu różnych rodzajach.
Trasa biegu prowadziła przez lublinieckie lasy, a raczej bagna. Nie była to łatwa przeprawa. Błoto najeżone było gałęziami, które niemiłosiernie pozostawiały piętno na naszych goleniach. Nic dziwnego, że zawodnicy startujący “kolejny” raz mieli na nogach ochraniacze.
Po drodze poruszaliśmy się na zmianę po błocie, wodzie i odrobinę po lądzie (raczej po mniejszym błocie wśród drzew 🙂 ).
Dziesięciokilometrowa trasa biegu zapewniła nam sporo atrakcji gdyż wielokrotnie trzeba było wspinać się na obłocone skarpy, pokonywać naturalne przeszkody np. zwalone drzewa oraz pełzać przez betonowe kanały, których na trasie było kilka.
To był pierwszy bieg w jakim biegliśmy, gdzie w połowie dystansu nie serwowano wody lub innych napojów tylko KEFIR. Hehe – smakował wybornie!
Końcówka biegu to tor przeszkód. Pokonywaliśmy zasieki, ruiny budynku. Było wspinanie się czołganie i skakanie. To ostatnie okazało się najtrudniejsze gdyż błoto konsekwentnie wyciągało z nas siłę potrzebną do odbicia się przy skoku.
Zaraz za linią mety każdy uczestnik otrzymywał kultowy medal. 5kg żelastwa, które zawsze będzie już najokazalszym trofeum w naszych kolekcjach 😀
Podsumowując, Bieg Katorżnika to niesamowite przeżycie. To trudne i wyczerpujące zawody. Obowiązkowy punkt na liście startów każdego miłośnika błotnych przełajów. Satysfakcja po ukończeniu biegu jest ogromna, a trofeum… oceńcie sami.
Zapraszam do obejżenia filmu:
[youtube https://www.youtube.com/watch?v=Gcg4Gu272yQ]
W czerwcu niedaleko Legnicy, na terenie powiatu złotoryjskiego, wzięliśmy udział w V Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów. Jest to bieg terenowy, wręcz ekstremalnie przełajowy – czyli świetna odskocznia od rutynowego asfaltu.
Oprócz oczywistej atrakcji, jaką był sam bieg w otoczeniu pięknego krajobrazu trzeba było się trochę ubrudzić pokonując rozmaite przeszkody. Czołganie, podbiegi ( i zbiegi, a raczej zjazdy 🙂 ), przeciskanie się przez tunele, wspinanie po linie, przejście po równoważni to tylko niektóre z atrakcji. Część trasy prowadziła przez rzekę i bagna, co o dziwo, było jednym z najciekawszych elementów biegu – kto nie lubi się legalnie potaplać w błocie 🙂 ?
Zdecydowanie ten bieg oprócz trudności trasy wyróżniała również współpraca zawodników, bez której pokonanie niektórych przeszkód nie byłoby możliwe (zwłaszcza wspinanie się na pionową ścianę ;)) Panowie troszczyli się o panie i na odwrót..
Podsumowując: ekstremalne wrażenia, piękna okolica, trudna trasa i świetna atmosfera. Bieg, który sprawia, że przekraczając metę czujesz, że żyjesz.
Zdecydowanie do powtórzenia w przyszłym roku 🙂