• +48 509 289 135

maraton

Mud Goats > maraton
18 Paź

18 PKO Poznań Maraton oczami Mud Goats

by Sosia Paź 18, 2017 2272 Blog , , , , , ,

Anka: Wiesz co, Michał? Jakoś nie odczuwam stresu przed Beastem w Libercu (jak się okazało najdłuższy i najcięższy bieg przeszkodowy dla mnie do tej pory).
Beton (Michał): Jak chcesz trochę stresu to pobiegnij ze mną maraton za 3 tygodnie.

Tak została przeze mnie podjęta decyzja o wzięciu udziału w 18. PKO Maratonie w Poznaniu. Byłam przygotowana fizycznie. Ilość treningów i zawodów biegowych na to wskazywała. Czy psychicznie byłam na niego gotowa? W trakcie biegu okazało się , że tak 🙂

Stres był duży. Do tego stopnia nawet, że moje „kobiece sprawy” 😉 opóźniły się o dwa tygodnie po to, żeby dać o sobie znać w nocy przed biegiem. Rano, w dniu Maratonu trzęsły mi się ręce. Prysznic wzięłam dwa razy, bo 30 minut po pierwszym czułam, że pot spływa mi po plecach. Zdenerwowanie towarzyszyło mi do samego startu, który i tak opóźnił się 40 minut . To już nie miało dla mnie większego znaczenia. Ruszyliśmy w trójkę: ja, Michał (Beton) i Mikołaj (Kozafera) . Dzięki Mikołajowi było zabawnie. Jego teksty wywoływały uśmiech na twarzach całego towarzystwa, które akurat było wokół nas. Tak było do 22 km, bo od tego momentu Mikołaj biegł przed nami a ja i Michał nieco zwolniliśmy tempa. I wtedy zaczęła się dla mnie walka. Ta, z którą każdy biegacz, nie tylko Maratończyk z pewnością się zetknął i która jest najważniejszą jaką musi stoczyć. Bitwa w głowie. Do tego doszedł ból mięśni i przerażenie ilością kilometrów, które zostały do pokonania. Motywująco działał na mnie Beton i punkty z wodą, do których odliczałam kilometry. Czy był marsz? Tak, ale były to krótkie odcinki po 10 – 20 metrów. Michał nie zezwolił na dłuższe :P. Dzięki temu królewski dystans pokonałam z czasem 5h 34 minuty 🙂
W momencie, w którym to opisuję, nadal jest dla mnie niewiarygodne, że się udało. Momentami na trasie było bardzo zabawnie ale pozostawię te historie nam, uczestnikom, ponieważ były to żarty i scenki sytuacyjne, które pewnie w tym momencie tylko nas nadal by bawiły 😀 W każdym razie już wiem, że mam brata „bliźnioka” 😛

Dziękuję wszystkim „spersonalizowanym” (Wy wiecie kto!) a także tym obcym kibicom 😀 Napędzaliście mnie swoim dopingiem.

Na koniec powiem tak – maraton boli – w trakcie, zaraz po, dzień po i trochę pewnie to jeszcze potrwa. Ten bieg dał mi niezły wycisk (użyłabym innego słowa, ale nie wypada 😛 )

Było warto 🙂 Mogę dumnie nazywać się Maratończykiem.

Anka

Trenuję , bo lubię. Nie zmuszam się do tego. Jeśli wiem, że coś jest w moim zasięgu, ale nie sprawi mi to przyjemności, to raczej tego nie zrobię. Nie mam wewnętrznej potrzeby, żeby koniecznie coś sobie udowodnić. Tym bardziej jeśli chodzi o sprawy, które wydają mi się poza moimi możliwościami.
Wyjątkiem był MARATON – królewski dystans 42 km i 195 m.
10 lat temu kiedy przyjechałem do Poznania i po raz pierwszy widziałem ludzi przebiegających ten dystans, musiałem przyznać -zaimponowali mi. Pomyślałem sobie: “Pokonać maraton, to jest coś! Wiem, że mogę to zrobić jeśli się do niego przygotuję, więc może za rok?”
I tak odkładałem ten pomysł o kolejny rok i znowu kolejny…do momentu gdy stanąłem na wadze,a ona pokazała 100 kg. Była jesień 2013, a w Poznaniu po raz kolejny odbywały zawody im. Macieja Frankiewicza. Powiedziałem sobie: “Mogłeś to zrobić gdy byłeś w formie, wystarczyło trochę więcej potrenować… a teraz… już Ci się nie uda. Podróż dookoła świata pewnie też nie wypali i płyty raczej też nie nagrasz, ale… pomarzyć zawsze można”.
Kontenery lato 2014 – piję piwo ze znajomymi, poznaję nowych ludzi, jeszcze wtedy nie wiedziałem, że wśród nich jest gość, z którym ramię w ramię z jednej strony i z Anką z drugiej, pokonam pierwszą połowę mojego debiutanckiego maratonu. „Cześć jestem Beton, wpadnij do nas na trening”. Wpadłem. Zostałem. Nie trzeba było wiele.
Wiosna 2017 – pierwszy półmaraton, o którym pisałem w innym miejscu. Lipiec – pierwszy Beast w Krynicy, który styrał mnie kompletnie. Wrzesień – kolejne dwa biegi 21km : Forest Run na swojej ziemi, w Wielkopolsce i Spartan Beast w Libercu.
4 biegi na dystansach 21+ km w jednym roku i czas decyzji: może spróbuję? Zawsze chciałem. Pojawił się natłok myśli. Teraz? Może? Nie teraz? Za rok będę gotowy na 100%. Wiem, co będzie za rok? Zapisać się mogę, najwyżej nie pobiegnę. Ale po co wydawać kasę? Jak się zapiszę to wystartuję, najwyżej nie ukończę. Do 30 km dobiegnę, a potem się zobaczy. No ale jak przebiegnę 30 km to jak już nie kończyć. Dobra, zapisuje się, startuję, biegnę i muszę skończyć ten bieg, ale nie sam! W duecie ze zdrowym rozsądkiem, albo wbiegam na metę z nim albo wcale, jeśli pojawi się niepokojący rytm serca lub kontuzja i organizm powie nie, z tym walczył nie będę.
Z respektem i w pełnym skupieniu przebiegłem całą trasę (po 18 PKO PM nikt mi nie powie, że bieganie to tylko praca nóg). Pokonałem ból i zmęczenie, które towarzyszyło mi od 15 km. Kiedy przekroczyłem metę, poleciało mi kilka łez. Puściło zmęczenie, a razem z nim wszystkie demony, które ostatnio siedziały w mojej głowie. Dawno nie czułem się z siebie tak dumny, tak zadowolony i szczęśliwy jak tej słonecznej niedzieli. Chyba tylko ja wiedziałem ile ten bieg dla mnie znaczył. Czekałem na niego 10 lat.
To w sumie koniec tej opowieści. Nie będę tu pisał o turbo-super-ciężkich przygotowaniach, bo ich nie było (chociaż w treningu byłem cały czas). Nie będę pisał o restrykcyjnej diecie i mega wyrzeczeniach. To jest historia o tym co było najtrudniejsze. O dziwo nie był to 37 km, o którym wszyscy opowiadają legendy. To historia taka jakich wiele, która opowiada o tym, że najtrudniejszy krok, to ten pierwszy.

Kozafera

 

 

26 Wrz

Z betonowego pamiętnika – czyli jak prawie nie zdobyć Korony Maratonów Polskich

by Beton Wrz 26, 2016 0 Blog , , ,

Będzie to najbardziej osobisty z moich wpisów. Może za bardzo osobisty…ale jeśli choćby jednemu z Was pozwoli uwierzyć, że nie wolno się poddawać (nigdy!), to myślę, że warto…

dsc_0742

14 kwietnia 2014 r.

Budzę się.

Próbuję wstać. Chyba nigdy w życiu mnie tak nóżki nie bolały, ale OK – są usprawiedliwione – wczoraj przebiegłem pierwszy w swoim życiu maraton. Pierwszy i ostatni – tak powtarzałem przez ostatnie kilka miesięcy. Mówię do siebie: “Dzień dobry Maratończyku Michale!” i ból jakby doskwiera mniej … 😉

Czytam sobie różne artykuły w sieci (dla maratończyków Michałów i im podobnych), by trafić na info o Koronie Maratonów Polskich. 5 największych/najważniejszych maratonów w ciągu 2 lat (do których przebiegnięty wczoraj ORLEN Warsaw Marathon się nie wlicza).

Taaa, jasneee – głupkowato uśmiecham się do siebie – Raz to mogło się udać, ale .. Nie! No way! Nie ma szans…

Oj, tak, drogi Czytelniku, ziarno właśnie zostało zasiane…

owm__28

 

29 sierpnia 2016 r.

Fajnie się patrzy na te 4 maratońskie medale: Poznań, Kraków, Wrocław, Dębno. W każdym zapisana piękna historia. Trzeba było pojeździć trochę po kraju, trochę pobiegać, ale za niecały miesiąc spełni się jedno z największych – jak do tej pory – betonowych marzeń. Wiem, że do Królewskiego Dystansu trzeba podchodzić z szacunkiem – 42 km 195 m to nie przelewki, ale nie mam też żadnych wątpliwości. To się stanie – ukończę 38. Maraton Warszawski zamykając się idealnie – na styk – w regulaminowych dwóch latach. W końcu w tzw. międzyczasie awansowało się na ultrasa – Korona to niejako już tylko formalność.

Formalnością miał też być odbiór wyników badań lekarskich.  Czuję się bardzo dobrze, jakoś nie docierają do mnie zaniepokojone miny ludzi “w białych kitlach”. Nagle. Ni z tego ni z owego. Pani Doktor prosi Panią Pielęgniarkę: “Siostro, łopatę poproszę!” Ja nie bardzo ogarniam co się dzieje, siostra taszczy ten ciężki szpadel i nim zdążyłem zaproponować pomoc Pani doktor przejmuje “sprzęt” i z konkretnym zamachem: JEB! przywala mi nim w głowę.

Wg personelu medycznego wyglądało to trochę inaczej:

“Panie Michale, tu nie ma innego wyjścia. Musi Pan udać się do szpitala. Na oddział. Hospitalizację musimy rozpocząć jak najwcześniej”

Pani Doktor razem z Panią Pielęgniarką zabierają się za wypisywanie skierowań, a ja siedzę wbity w fotel i czekam.

W środku coś krzyczy: “sorry, ja nie mogę, ja mam plany… zawodowe, sportowe, mudgoatsowe”

Na zewnątrz zaś coś nieśmiało dopytuje: “a czy wiadomo na jak długo?”

“Co najmniej miesiąc. Myślę, że do końca września.”

Nie pamiętam jak to się stało, że jestem w mieszkaniu. Zaryczany ściskam te skierowania i dokumenty, z których rozumiem chyba tylko jedno słowo: “pilne”.

Spoglądam na wieszak na ścianie z brakującym jednym jedynym medalem do Korony. Czyli co? Czyli jednak nie? Przecież będę w tym czasie w szpitalu… Wiem, że “takie marzenia” są teraz najmniej ważne…

Dwa dni później snuję się już w szlafroku po sterylnych korytarzach…

img_20160901_144816

 

24 września 2016 r.

Siedzę w autobusie do Warszawy. Udało się. Udało się wcześniej skończyć leczenie. Dziękuję Wszystkim, którzy w tym cholernie trudnym czasie byli ze mną 🙂 Jedyne co trenowałem to przyjmowanie zastrzyków, a opcja: “Złamię 3h w Warszawie – to dopiero będzie zwieńczenie Korony” musiała zostać ze względów zwykłej odpowiedzialności wyłączona. Ja chcę PO PROSTU to ukończyć. I choć będzie to najwolniejszy maraton w  moim wykonaniu to piękniejszego zwieńczenia Korony nie mogłem sobie wymarzyć…

25 września 2016 r.

Warszawa. Krakowskie Przedmieście. Stoję pomiędzy innymi biegaczami. Za chwilę wszystko się zacznie, ale nim padnie oczekiwane “START” z głośników leci piosenka Czesława Niemena “Sen o Warszawie”. Serce zduszone, a po policzku spokojnie ocieka łza….

Ile to razy śniłem w tym szpitalnym wyrku o Warszawie? Nie liczyłem.

Ruszamy. Jest przepiękna pogoda. Słońce świeci mi prosto  w twarz. Patrzę w jego stronę, by cytując Klasyka nie widzieć cieni. Nie spieszę się w ogóle. Cieszę się. Cieszę się biegiem. Celebruję każdą chwilę. Podziwiam miasto – piękną mamy tę Stolycę. Zdecydowanie najpiękniejszym fragmentem trasy były Łazienki (Park Łazienkowski, nie toy-toye!) Wbiegając tam, czułem, że żyję!

Nie powstrzymywałem się z emocjami. Bo i po co? Nie jestem w stanie – jak bardzo bym się nie starał – przekazać Wam tego co działo się we mnie, w środku.

Nie napiszę o tym, jaka była organizacja biegu – a była pewnie genialna przy takiej liczbie uczestników. Ja jednak nie umiałem się skupiać na nad takimi rzeczami.

Napiszę o Panu w średnim wieku, który machał na trasie ogromną biało-czerwoną flagą. Tak, ten sam tak samo jak na moim pierwszym maratonie… Napiszę o tabliczkach kibiców takich jak: “Chuck Norris nigdy nie przebiegł maratonu” czy “Wyglądasz lepiej niż mój transparent”. Napiszę o dziewczynie, która na trzydziestym-którymś kilometrze krzyczała przez megafon: “Zobaczcie! Zobaczcie jak szybko biegnie dzisiaj Michał!” Och, bejbe, wzrok to masz chyba gorszy niż mój, ale ładnym ludziom więcej się wybacza. Jeśli ten świński trucht to “szybki Michał” to znak, że musimy się chyba lepiej poznać… 🙂

Na ostatniej prostej przed metą ryczę już jak dziecko. W duszy dopełnia się katharsis, które zaczęło się w Tatrach 1,5 miesiąca temu. Szczęście wypełnia mnie całego – no może z wyjątkiem prawej łydki, gdzie chwyta silny skurcz. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów… i jest!

dsc_0745

 

Od spełnienia marzeń piękniejsze może być chyba tylko odzyskiwanie tych utraconych! Dolatują do mnie dziennikarze z TVN-u, gdyż skrajne emocje – tak potrzebne w telewizji – widać na odległość. Kręcę tylko głową, że nic nie powiem i odchodzę…

Spoglądam na zrobiony kilka dni wcześniej tatuaż na moim prawym ramieniu. “42.195” – pamiątka po tym, co wydarzyło się latem Roku Pańskiego 2016. Mógł to być napis z cyklu “Never give up”, ale do człowieka z Politechniki liczby zawsze lepiej przemawiają… 😉  Aniu! Dziękuję za pomoc przy dziaraniu betonu! 🙂

dsc_0751

 

Na mecie mój Brat ze Znajomymi. Już po wszystkim. Skończyło się. Coś się w moim życiu skończyło.

To nie tak, że słowo “NIEMOŻLIWE” zostało wykreślone z Betonowego Słownika. Kartka z tym słowem została wydarta, podarta na drobne strzępki, które później spalono.

Jeśli Tobie życie będzie chciało przywalić łopatą w głowę – pamiętaj! Nic nie dzieje się bez przyczyny… 😉 …i cytując mojego Ulubionego Klasyka Klasyków!:

“Nie płacz w liście

nie pisz że los Cię kopnął

nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia

kiedy Bóg drzwi zamyka – to otwiera okno

(…)”

/ks.Jan Twardowski/

7 sierpnia 2068 r.

Warszawa. Krakowskie Przedmieście. Stoję pomiędzy innymi biegaczami. Za chwilę wszystko się zacznie, ale nim padnie oczekiwane “START” z głośników leci piosenka Czesława Niemena “Sen o Warszawie”. Serce zduszone, a po policzku spokojnie ocieka łza….

Budzę się.

Leżę w łóżku i wycieram ten pieprzony policzek.

To był piękny sen…

Spoglądam na moje ramię – skóra pomarszczona, ale OK – jest usprawiedliwiona – w końcu ma przeszło 80 lat… Na ramieniu wyryte dawno temu “42.195”

To nie był piękny sen. To było piękne życie…

Uśmiecham się.

Zasypiam.

dsc_0747

/Beton

24 Wrz

Forrest Run – odkrycie roku 2014

by Beton Wrz 24, 2014 0 Blog , , , , , , , , , ,

Forest Run – odkrycie roku 2014

Picture3

20-go Września 2014, dzięki odrobinie szczęścia, przyszło mi wziąć udział w I edycji biegu „Forest Run”.  Koncepcja od razu do mnie przemawiała, bo komu nie spodobałaby się aktywnie spędzona sobota wśród pozytywnych ludzi i w otoczeniu pięknego Wielkopolskiego Parku Narodowego?  Idealny sposób na relaks po trudach tygodnia pracy. Bardzo się cieszyłem, ale też gdzieś po drodze zapomniałem, że dystans 44 km to dla mnie wciąż wyzwanie, którego nie należy lekceważyć. Pakiet postanowiłem odebrać już w piątek, gdzie zaskoczono mnie przemiłą, sprawną i rzeczową obsługą.  Bogata zawartość torebki i fajny buff w zestawie, to kolejny plus dla kogoś, komu koszulki biegowe rozsadzają już szafę.

Sobota zaczęła się odpowiednio wcześnie, by razem ze znajomymi i z zapasem czasu dotrzeć na start. Mosina oddalona jest od Poznania o kilkanaście kilometrów, a wskazówki organizatora, jak i gdzie dotrzeć, były czytelne i pomocne.

Na starcie przywitała nas serdeczna atmosfera. Organizatorzy i służby asekurujące bieg pomocne były w każdej kwestii. Speaker umiejętnie budował atmosferę, słowem: elegancko! Do godziny 10:00 i rozpoczęcia biegu pozostało kilka minut. Stoję w grupie równie podekscytowanych biegaczy i biegaczek co ja, a pierwsze, co się rzuciło w oczy, to plecaki biegowe. Naprawdę wielu zawodników korzystało z tego sprzętu. Ja miałem pas z bidonami i kieszeń wypchaną żelami.

Początkowe kilometry?  Czysta przyjemność. Gnałem w dół ścieżek niczym gazela wypuszczona na wolność.  Nic nie mogło mnie zatrzymać, czułem się świetnie i po raz kolejny popełniłem prosty błąd złego rozłożenia sił. Ciekawym akcentem było też zachłyśniecie się czekoladą na pierwszym punkcie odżywczym i irytujący kaszel przez kolejne kilkaset metrów. Przypadek?  – Nie, instant karma za zbyt wygórowane ambicje.

Mniej więcej do połowy biegu wchłaniałem piękno przyrody i jedyne o czym myślałem to, że park ten należy na stałe wkomponować w kalendarz biegowych startów i treningów. Później przyszły mniejsze i większe kryzysowe chwile, ale dopóki w bidonach chlupotała woda, czułem, że mogę i chcę wszystko.

W okolicach 21. km mój komfort się skończył.  Choć biegliśmy  głównie w lesie, to zdarzały się  też odcinki otwarte,  głęboko wiejskie. Przede mną rozpościerał się najdłuższy z nich: prosta, polna droga o nawierzchni czarnej jak smoła …  Biegowy diabeł wraz z przypiekającym słońcem konsekwentnie wysysali moje siły. Próbowałem zacisnąć zęby, jednak tempo wyraźnie spadało.  Trend ten utrzymywał się aż do 26. Km i kolejnego punktu odżywczego.

Chwila wytchnienia trwała tam dość długo. W tym miejscu trzeba pochwalić  obsadę i wyposażenie punktów odżywczych.  Czekolada, pomarańcza, izotoniki, woda a nawet żele energetyczne. Nie brakowało niczego, a wolontariusze pomagali z niegasnącym uśmiechem na twarzy – me like it.

W kolejnym etapie ponownie królowały piękne krajobrazy. Stawy, jeziorka, bajkowe scenerie. Bez problemu można by w parku nakręcić zapierające dech w piersiach sceny do Hobbita, Narnii, czy innych hollywoodzkich superprodukcji.
Przyroda naprawdę potrafi dodać skrzydeł.  Zmotywowany parłem do przodu, powoli ale stanowczo.

Od 35. Km borykałem się z różnego rodzaju dolegliwościami. Ból w plecach, częste przypływy i odpływy sił. Nadgorliwa suplementacja natomiast wywołała lekkie zawroty głowy. Na szczęście nie biegłem sam.  10 ostatnich km. pokonałem razem z Piotrem i Kasią , wszyscy razem się motywowaliśmy. Obie te osoby startowały w biegach o większym kilometrażu, a mimo to uznali, ze Forest Run to kawał ciężkiego orzecha do zgryzienia,  + 100 do szacunku.

Meta była upragnionym widokiem, który pojawił się dużo później niż zakładałem, ale nagroda w postaci oklasków, pamiątkowego medalu  i uścisków dłoni  rozwiała wszelkie czarne myśli. Już teraz wiem, czego się spodziewać w edycji 2015 i szczerze nie mogę się doczekać. Stawię się na sto procent!

Sumując, bieg zorganizowany został na 5-tkę z plusem:

+ świetny, nowy event dla miłośników natury i tych, którym asfalt się już znudził
+ sprawne i jasne instrukcje organizatorów
+ trasa oznaczona i poprowadzona „like a Boss”
+ fajny pakiet
+ jeszcze lepsze atrakcje po biegu
+ makaron na mecie
–  moim zdaniem za mało punktów odżywczych i nierównomierne ich rozłożenie

Scroll Up