W przypadku Business Run, całkowity dochód z imprezy zostanie przekazany na pomoc w zakupie protez kończyn dla podopiecznych fundacji Jaśka Meli „Poza Horyzonty”. W biegu wzięło udział w sumie 10tys. ludzi, którzy w pięciu różnych miastach ścigali się w 5-osobowych sztafetach na dystansie 5×3,8km. Poza Poznaniem biegacze ścigali się w Krakowie, Katowicach, Łodzi i Warszawie*.
Również i nasza skromna reprezentacja była tam obecna. Jako reprezentanci swoich firm, w dwóch różnych ekipach wystartowali Ariel, Adam, Władek, Kuba i Weronika. Pierwsza czwórka, wsparcia kolegą z firmy Maciejem, uzyskała bardzo dobre 39. miejsce, wśród 558 startujących ekip. Weronika również uzyskała bardzo satysfakcjonujący czas.
To tyle jednak, jeśli chodzi o suche fakty. Teraz trochę własnych refleksji odnośnie samego udziału w biegu. Przyznam szczerze, że czasem zastanawiam się nad sensownością różnorodnych charytatywnych akcji. W końcu mnóstwo pieniędzy idzie na organizację takiej imprezy. Czy nie łatwiej dla sponsorów byłoby po prostu przekazać pieniędzy potrzebującym? Moja mroczna, cyniczna strona podpowiada mi wtedy, że dzięki tego typu akcjom firmy sponsorujące mają świetną promocję, na którą normalnie musiałyby wydać dużo więcej pieniędzy. Poza tym, jak ktoś kiedyś sarkastycznie stwierdził: nic tak nie bogaci jak praca w fundacji.
Na szczęście mój cyniczno-sarkastyczny pierwiastek występuje u mnie w śladowych ilościach. I mimo wszystko widzę w przedsięwzięciu pt. Business Run więcej pozytywów niż negatywów. Jeszcze przed biegiem poznajemy nazwiska osób, do których trafią nowe protezy. Część z nich była nawet obecna na scenie zawodów, gdzie mieli okazje podziękować wszystkim uczestnikom za wsparcie.
Ponadto, ten bieg ma swój osobliwy urok. Ze świecą w ręku szukać tutaj wyżyłowanych maratończyków. Dzięki temu, że do pokonania jest stosunkowo niewielki dystans (jedna osoba musi przebiec 3,8km), przeważają „zwyczajni” biegowi śmiertelnicy, którzy biegają raczej od święta. I właśnie BR jest dla nich takim świętem. Mogą poczuć niesamowicie pozytywną atmosferę, jaka zawsze towarzyszy zorganizowanym biegom; przede wszystkim tłum kibiców, którzy wspierają biegaczy żywiołowym dopingiem.
Jestem pewien, że większość powyższych uczestników nigdy nie odważyła się dotąd wystartować w „normalnych” biegach, czy to byłoby 5km, 10km, o półmaratonie nawet nie wspominając. Na co dzień wolą biegać tak, żeby nikt nie widział. Być może wstydzą się swojej sylwetki lub myślą, że ich technika biegania wygląda śmiesznie i staną się obiektem żartów ze strony zaawansowanych biegaczy. Udział w takim biegu pozwala im zobaczyć, że tak naprawdę nikt nie przejmuje się nadprogramowymi kilogramami uczestników czy tym, jak kto stawia kroki w biegu. Co więcej, w zamian dostaje się mnóstwo pozytywnej energii, która z pewnością zmotywuje niejedną osobę do spróbowania swoich sił na dłuższym dystansie.
Ta pozytywna energia udzieliła się również mnie. Mój tegoroczny sezon biegowy był niezwykle intensywny, zwłaszcza w ostatnich miesiącach. Na przestrzeni lipca i sierpnia wystartowałem m.in. w Triatlonie (1/2 dystansu Ironman), Biegu Katorżnika oraz Biegu Morskiego Komandosa. Średnio co dwa tygodnie w czymś brałem udział…
Bieganie zaczęło mnie męczyć, a na sprzęt do powyższych biegów (np. rower do triatlonu czy mundur do BMK) wydałem sporo pieniędzy. Na domiar złego, nabawiłem się kontuzji biodra, która po każdym starcie bardzo dobitnie o sobie przypominała. Do BR podchodziłem więc lekko niechętnie i sceptycznie. To tylko 3,8km, jakoś to będzie, pomyślałem sobie jednak.
I wtedy nastąpiło coś nieoczekiwanego. Tuż przed startem wróciła do mnie ta uzależniająca biegowa euforia. Nagle poczułem, że chcę dać z siebie wszystko. Już kilka minut przed swoją zmianą, zacząłem nerwowo wypatrywać kolegi z zespołu, który miał mi przekazać sztafetową pałeczkę. Jak tylko dostałem ją w swoje ręce, pobiegłem co sił w nogach i płucach. Dałem z siebie wszystko. A może nawet i więcej. To był mój drugi udział w Business Run. Mój czas był o kilka sekund gorszy od zeszłorocznego, ale rozpierała mnie duma, ponieważ rok temu byłem w pełnym cyklu treningowym, a teraz biegam dość rzadko.
I co ciekawe, ten króciutki, niespełna czterokilometrowy bieg przypłaciłem chorobą. Jednak to mnie nie zniechęciło. Piszę te słowa leżąc w łóżku z 38-stopniową gorączką. Ale nie mogłem czekać, aż wyzdrowieję. Po prostu musiałem podzielić się swoim entuzjazmem już teraz. Z niecierpliwością więc czekam na moment, kiedy wyzdrowieję i znowu założę swoje buty do biegania.
KozaVLAD
*Wg strony wyborcza.pl we wszystkich pięciu miastach zebrano łącznie ponad 738 tys. zł
Mud Goats nie jest elitarną drużyną dla ludzi z żelaza.
Naszym celem jest propagowanie aktywności fizycznej.
Jakiś czas temu dołączył do nas Marcin aka Mega Koza. Od tego czasu przelawamy wspólnie hektolitry potu i wzajemnie motywujemy się do odkrywania “silniejszej wersji siebie”.
Zobaczcie jak postrzega swój pierwszy start Mega Koza!!!
“Murowana Goślina ZDOBYTA.
Dzisiaj pierwszy raz w życiu wystartowałem w zawodach biegowych. Lepiej nie mogłem sobie wybrać bo bieg mimo dystansu 6,25km (wedłyg mojego gps’a 6,75km) był bardzo ciężki i to nie tylko moim zdaniem ale też innych biegaczy czy nawet sąsiadki triatlonistki. Podbiegi, podbiegi i jeszcze raz podbiegi. Wiele osób się poddało i zrezygnowało z dalszego biegu.
Oficjalny czas 37:41s, 18 miejsce w swojej kategorii i 43 wsród mężczyzn.
Dzięki wszystkim, to tylko jeszcze bardziej motywuje, a wrzesień póki co zapowiada się biegowo. MUD GOATS RULEZ !!! ”
Życzymy kolejnych sukcesów. Już niebawem pierwszy wspolny hardkorek na trasie Men Expert Survival Race
15 sierpnia 2014 wyruszyliśmy 9-ci osobowym składem do Lublińca by zmierzyć się z trasą legendarnego Biegu Katorżnika. Zatrzymaliśmy się na nocleg w ośrodku “Posmyk” zlokalizowanym nieopodal miejsca startu. Ciekawa lokalizacja choć nasze pokoje mogły by mieć ciut wyższy standard 😉
Ale nie na wypoczynek przyjechaliśmy do tego leśnego zakątka. Następnego dnia czekała nas niezła zabawa.
Startowaliśmy w 3 falach. O 12 na trasę ruszyła Basia. W raz z wybiciem 14 na błotną przygodę ruszyli Przemo, Władek i dwa Michały. Stawkę zamykali Adam i Marek, którzy wystartowali o godz. 15.
A co spotkało nas na terasie??? Błoto, błoto i jeszcze raz błoto 🙂
To był nasz pierwszy start w Biegu Katorżnika. Nie do końca wiedzieliśmy co czeka na nas po drodze. Okazało się ze trasa to ok 70% błoto, 20% woda i 10% ląd.
Było prze fajnie 🙂 Bieg rozpoczynał się w jeziorze. Było troszkę pływania oraz niesamowite wrażenie jakim jest poruszanie się w wodzie zwartą grupą. Poruszając się w wodzie po pachy trzymając za ramię zawodnika przed sobą można poczuć moc jaką daję wspólne działanie. Niesamowite wrażenie, byliśmy nie do zatrzymania.
Po ok. 500m zaczęliśmy poruszać się “gęsiego” w wąskich ścieżkach pomiędzy wysokimi na 3m. trzcinami. Jeszcze było zabawnie 😉 Jednak kilkaset metrów dalej zaczęło się błoto. Wskakiwaliśmy do niego co kilka chwil by przez długie minuty brodzić po kostki, kolana, a czasem nawet po szyje w gęstej mazi. Do tego czasu nie zdawaliśmy sobie sprawy, że błoto może występować w tylu różnych rodzajach.
Trasa biegu prowadziła przez lublinieckie lasy, a raczej bagna. Nie była to łatwa przeprawa. Błoto najeżone było gałęziami, które niemiłosiernie pozostawiały piętno na naszych goleniach. Nic dziwnego, że zawodnicy startujący “kolejny” raz mieli na nogach ochraniacze.
Po drodze poruszaliśmy się na zmianę po błocie, wodzie i odrobinę po lądzie (raczej po mniejszym błocie wśród drzew 🙂 ).
Dziesięciokilometrowa trasa biegu zapewniła nam sporo atrakcji gdyż wielokrotnie trzeba było wspinać się na obłocone skarpy, pokonywać naturalne przeszkody np. zwalone drzewa oraz pełzać przez betonowe kanały, których na trasie było kilka.
To był pierwszy bieg w jakim biegliśmy, gdzie w połowie dystansu nie serwowano wody lub innych napojów tylko KEFIR. Hehe – smakował wybornie!
Końcówka biegu to tor przeszkód. Pokonywaliśmy zasieki, ruiny budynku. Było wspinanie się czołganie i skakanie. To ostatnie okazało się najtrudniejsze gdyż błoto konsekwentnie wyciągało z nas siłę potrzebną do odbicia się przy skoku.
Zaraz za linią mety każdy uczestnik otrzymywał kultowy medal. 5kg żelastwa, które zawsze będzie już najokazalszym trofeum w naszych kolekcjach 😀
Podsumowując, Bieg Katorżnika to niesamowite przeżycie. To trudne i wyczerpujące zawody. Obowiązkowy punkt na liście startów każdego miłośnika błotnych przełajów. Satysfakcja po ukończeniu biegu jest ogromna, a trofeum… oceńcie sami.
Zapraszam do obejżenia filmu:
[youtube https://www.youtube.com/watch?v=Gcg4Gu272yQ]
Wyjechaliśmy z Poznania wcześnie rano. Start mieliśmy zaplanowany na 11:00, a do przejechania ponad 300km.
Czym bliżej byliśmy celu tym bardziej dawało sie odczuć podekscytowanie oraz energię, która w nas wzbierała. Już niedługo miała się zacząć nasza wielka przygoda! Przygoda, która na zawsze odmieni nasze życie.
Po odebraniu numerów startowych oraz przygraniu barw wojennych w postaci mumeru startowego wypisanego na czole każdego z nas, udaliśmy się na linię startu.
Po niesamowicie motywującej mowie Startera i po złożeniu uroczystej przysięgi, wystartowaliśmy w takt “Eye of the Tiger”.
Po ok 2km biegu mogliśmy zasmakować adrenaliny jaką funduje Tough Mudder. Czekała na nas Arctic Enema czyli kąpiel w wodzie o temperaturze 1st Celsjusza 🙂 Jak to wyglądało w realu możesz zobaczyć TU
To był mega kop!!! A atracji czekało na trasie znacznie więcej 🙂
Godziny spędzone na taplaniu się w błocie i pokonywanie własnych słabości przyczynieły sie do zacieśnienia stosunków w grupie. Już nie byliśmy garstką znajomych staliśmy się Mud Goats. Drużyną gotową na najtrudniejsze wyzwania, wspierającą się i motywującą do pokonania przeszkód, których normalny człowiek unikałby jak ognia.
Wzajemne wsparcie, praca zespołowa i sumienne przygotowanie pozwoliły nam ukończyć bieg. Ale zanim to nastąpiło musieliśmy zmierzyc się z dwoma mega trudnymi przeszkodami Everest i Electotherapy.
Pierwsza to wbieg po nasmarowanej wazeliną kilkumetrowej rampie,
Druga to przebiegnięcie przez kilkaset zwisających drutów. Nie było by w tym nic trudnego gdyby nie fakt, że druty BYŁY POD NAPIĘCIEM 10 000V (na samą myśl przechodzą dreszcze)…
Kilka metrów dalej czekały na nas unikalna pomarańczowa opaska, piwo i najwspanialsze uczucie na świecie! Nie do opisania słowami!