Anka: Wiesz co, Michał? Jakoś nie odczuwam stresu przed Beastem w Libercu (jak się okazało najdłuższy i najcięższy bieg przeszkodowy dla mnie do tej pory).
Beton (Michał): Jak chcesz trochę stresu to pobiegnij ze mną maraton za 3 tygodnie.
Tak została przeze mnie podjęta decyzja o wzięciu udziału w 18. PKO Maratonie w Poznaniu. Byłam przygotowana fizycznie. Ilość treningów i zawodów biegowych na to wskazywała. Czy psychicznie byłam na niego gotowa? W trakcie biegu okazało się , że tak 🙂
Stres był duży. Do tego stopnia nawet, że moje „kobiece sprawy” 😉 opóźniły się o dwa tygodnie po to, żeby dać o sobie znać w nocy przed biegiem. Rano, w dniu Maratonu trzęsły mi się ręce. Prysznic wzięłam dwa razy, bo 30 minut po pierwszym czułam, że pot spływa mi po plecach. Zdenerwowanie towarzyszyło mi do samego startu, który i tak opóźnił się 40 minut . To już nie miało dla mnie większego znaczenia. Ruszyliśmy w trójkę: ja, Michał (Beton) i Mikołaj (Kozafera) . Dzięki Mikołajowi było zabawnie. Jego teksty wywoływały uśmiech na twarzach całego towarzystwa, które akurat było wokół nas. Tak było do 22 km, bo od tego momentu Mikołaj biegł przed nami a ja i Michał nieco zwolniliśmy tempa. I wtedy zaczęła się dla mnie walka. Ta, z którą każdy biegacz, nie tylko Maratończyk z pewnością się zetknął i która jest najważniejszą jaką musi stoczyć. Bitwa w głowie. Do tego doszedł ból mięśni i przerażenie ilością kilometrów, które zostały do pokonania. Motywująco działał na mnie Beton i punkty z wodą, do których odliczałam kilometry. Czy był marsz? Tak, ale były to krótkie odcinki po 10 – 20 metrów. Michał nie zezwolił na dłuższe :P. Dzięki temu królewski dystans pokonałam z czasem 5h 34 minuty 🙂
W momencie, w którym to opisuję, nadal jest dla mnie niewiarygodne, że się udało. Momentami na trasie było bardzo zabawnie ale pozostawię te historie nam, uczestnikom, ponieważ były to żarty i scenki sytuacyjne, które pewnie w tym momencie tylko nas nadal by bawiły 😀 W każdym razie już wiem, że mam brata „bliźnioka” 😛
Dziękuję wszystkim „spersonalizowanym” (Wy wiecie kto!) a także tym obcym kibicom 😀 Napędzaliście mnie swoim dopingiem.
Na koniec powiem tak – maraton boli – w trakcie, zaraz po, dzień po i trochę pewnie to jeszcze potrwa. Ten bieg dał mi niezły wycisk (użyłabym innego słowa, ale nie wypada 😛 )
Było warto 🙂 Mogę dumnie nazywać się Maratończykiem.
Anka
Trenuję , bo lubię. Nie zmuszam się do tego. Jeśli wiem, że coś jest w moim zasięgu, ale nie sprawi mi to przyjemności, to raczej tego nie zrobię. Nie mam wewnętrznej potrzeby, żeby koniecznie coś sobie udowodnić. Tym bardziej jeśli chodzi o sprawy, które wydają mi się poza moimi możliwościami.
Wyjątkiem był MARATON – królewski dystans 42 km i 195 m.
10 lat temu kiedy przyjechałem do Poznania i po raz pierwszy widziałem ludzi przebiegających ten dystans, musiałem przyznać -zaimponowali mi. Pomyślałem sobie: “Pokonać maraton, to jest coś! Wiem, że mogę to zrobić jeśli się do niego przygotuję, więc może za rok?”
I tak odkładałem ten pomysł o kolejny rok i znowu kolejny…do momentu gdy stanąłem na wadze,a ona pokazała 100 kg. Była jesień 2013, a w Poznaniu po raz kolejny odbywały zawody im. Macieja Frankiewicza. Powiedziałem sobie: “Mogłeś to zrobić gdy byłeś w formie, wystarczyło trochę więcej potrenować… a teraz… już Ci się nie uda. Podróż dookoła świata pewnie też nie wypali i płyty raczej też nie nagrasz, ale… pomarzyć zawsze można”.
Kontenery lato 2014 – piję piwo ze znajomymi, poznaję nowych ludzi, jeszcze wtedy nie wiedziałem, że wśród nich jest gość, z którym ramię w ramię z jednej strony i z Anką z drugiej, pokonam pierwszą połowę mojego debiutanckiego maratonu. „Cześć jestem Beton, wpadnij do nas na trening”. Wpadłem. Zostałem. Nie trzeba było wiele.
Wiosna 2017 – pierwszy półmaraton, o którym pisałem w innym miejscu. Lipiec – pierwszy Beast w Krynicy, który styrał mnie kompletnie. Wrzesień – kolejne dwa biegi 21km : Forest Run na swojej ziemi, w Wielkopolsce i Spartan Beast w Libercu.
4 biegi na dystansach 21+ km w jednym roku i czas decyzji: może spróbuję? Zawsze chciałem. Pojawił się natłok myśli. Teraz? Może? Nie teraz? Za rok będę gotowy na 100%. Wiem, co będzie za rok? Zapisać się mogę, najwyżej nie pobiegnę. Ale po co wydawać kasę? Jak się zapiszę to wystartuję, najwyżej nie ukończę. Do 30 km dobiegnę, a potem się zobaczy. No ale jak przebiegnę 30 km to jak już nie kończyć. Dobra, zapisuje się, startuję, biegnę i muszę skończyć ten bieg, ale nie sam! W duecie ze zdrowym rozsądkiem, albo wbiegam na metę z nim albo wcale, jeśli pojawi się niepokojący rytm serca lub kontuzja i organizm powie nie, z tym walczył nie będę.
Z respektem i w pełnym skupieniu przebiegłem całą trasę (po 18 PKO PM nikt mi nie powie, że bieganie to tylko praca nóg). Pokonałem ból i zmęczenie, które towarzyszyło mi od 15 km. Kiedy przekroczyłem metę, poleciało mi kilka łez. Puściło zmęczenie, a razem z nim wszystkie demony, które ostatnio siedziały w mojej głowie. Dawno nie czułem się z siebie tak dumny, tak zadowolony i szczęśliwy jak tej słonecznej niedzieli. Chyba tylko ja wiedziałem ile ten bieg dla mnie znaczył. Czekałem na niego 10 lat.
To w sumie koniec tej opowieści. Nie będę tu pisał o turbo-super-ciężkich przygotowaniach, bo ich nie było (chociaż w treningu byłem cały czas). Nie będę pisał o restrykcyjnej diecie i mega wyrzeczeniach. To jest historia o tym co było najtrudniejsze. O dziwo nie był to 37 km, o którym wszyscy opowiadają legendy. To historia taka jakich wiele, która opowiada o tym, że najtrudniejszy krok, to ten pierwszy.
Kozafera