Wspólnie z Fundacją Sport Challenge i jej założycielem Krzysztofem Pilarskim, pomysłodawcą Xtreme Challenge, przygotowaliśmy bieg. Wasze komentarze upewniły nas w przekonaniu, że było warto. Chcielibyśmy Wam przedstawić jak powstawał Xtreme Challenge, uwierzcie nie było łatwo. Nasze pierwsze “dziecko” rodziło się w bólach, pocie i z zaskakującymi dla nas sytuacjami. Poniżej relacje współtwórców owego wydarzenia – Anki oraz Mega Kozy. Każdy opowiedział ze swojego punktu widzenia jak ekstremalnie trudno przygotowuje się bieg z przeszkodami.
RELACJA MEGA KOZY
Godzina 5:00 – czas się zbierać, zabieram torbę spakowaną dzień wcześniej i wyruszam w drogę. Jest niedziela, na dworze jeszcze ciemno. Myślę sobie – ale z nas świry, kto normalny wstaje o tej godzinie w niedzielę, by jechać do lasu na jakieś mokradła, bagna i inne chaszcze? No tak… ale my jesteśmy Mud Goats i wszystkie te rzeczy to dla nas jak plac zabaw dla przedszkolaka. Tam czujemy się najlepiej. Zabieram Bartka aka Calm, a po drodze spotykamy jadącą Małą Czarną.
Godzina 6:00 – jesteśmy na miejscu, tak jak się umawialiśmy wcześniej. W końcu przez ostatnie dwa dni walczyliśmy z oznakowaniem trasy (szczególny szacun dla Ani i Eweliny za poświęcenie), a dzisiaj musieliśmy dokończyć parę szczegółów, by wszystko było tak jak trzeba. Minuty upływają bardzo szybko, chwila moment a na zegarku już 9:20. Za 40 minut zaczynamy najlepszy bieg naturalny OCR w Polsce. Moje miejsce na trasie to największa niespodzianka biegu, czyli tyrolka i przeprawa przez rzekę. Prócz tego miałem się zająć poczęstunkiem dla biegaczy, czyli ciasteczka, czekoladki i inne smakołyki, a do tego ciepła herbatka. Tak, tak! Ciepła herbatka! Bo po przeprawie przez rzekę każdy potrzebował ogrzać się herbatą. Zabieram znajomego Andrzeja, który podjął się wolontariatu na naszym biegu, biorę także młodego chłopaka, który również oferował swoją pomoc. Chłopaka zawożę na inną przeszkodę gdzieś w środku lasu, tłumaczę co ma robić i szybko zasuwamy nad Wartę, gdzie czeka już rozłożona tyrolka.
Godzina 10:00 – jesteśmy już gotowi, dostaję wiadomość, że trasa została ostatecznie oznaczona. Uuufff całe szczęście! Teraz już jestem spokojny, że wszystko wypali. Około 10:30 widzimy pierwszego biegacza. O mało nie przebiegł koło nas nie zaliczając tyrolki. Jakież było jego zdziwienie kiedy powiedzieliśmy mu, co ma zrobić. Szybko założył uprzęże, żeby już po chwili przeprawić się z powrotem do nas przez rzekę. Po wyjściu pełen banan od ucha do ucha i tekst – “ale daliście czadu. Suuuper”. Szybki poczęstunek i puszczamy go dalej na trasę. Po chwili następni biegacze przybywają do nas i wierzcie lub nie, ale w oczach każdego z nich widziałem tą iskierkę podniecenia, radości i trochę zwątpienia. W końcu na jakim innym biegu w Polsce zjeżdża się tyrolką nad rzeką i to na odległości ponad 100m??? Na jakim przeprawiasz się wpław przez rzekę która ma 14 stopni??? Tylko u nas – na Xtreme Challenge!!! Czy był to zawodnik, czy zawodniczka, a było ich trochę, każdy po wyjściu z wody był szczęśliwy. Każdy dziękował za przygodę – dla niektórych – życia! Za nowe przeżycie. Za super atrakcję, za extremalne doznanie, a najczęściej słyszałem po prostu “SUUUPER, a można jeszcze raz???” Mnie niestety nie było dane przebiec naszej trasy w tym dniu, bo do końca pilnowałem naszego cateringu dla biegaczy, jak i częstowałem ich muzyką z głośnika, jednak uwierzcie, że wyznaczając trasę można tak samo się zmęczyć 😀 i wybrudzić. Tyrolkę jednak zaliczyłem. Nie mogłem sobie odmówić. Przeprawa też fantastyczna i wcale woda nie była taka zimna. A może była tylko nie każdy ma taki bojler jak ja 😀 .
Po 14:30 przybiegają do nas ostatni biegacze, a z nimi Bartek zamykający trasę. Zbieram więc wszystko szybko i jadę na start/metę która była parę kilometrów dalej. Na miejscu spotykam szczęśliwych finisherów, niektórych już przebranych, innych jeszcze brudnych, ale każdy dumnie ściskał odlewany X zawieszony na łańcuchu. Myślę, że bieg mimo kilku niedociągnięć wyszedł bardzo, bardzo dobrze. Tym bardziej, że to nasz debiut. Dzisiaj czytamy, że ludzie już czekają za następną edycją, że mamy zrobić ją jak najszybciej bo stworzyliśmy nową historię. Nowy kierunek w biegach OCR, bo głównym wyzwaniem jest Matka Natura i to ona będzie nam podkładać kłody pod nogi.
Aha, no i bobry też już czekają. Tak więc wypatrujcie nowego wydarzenia, a póki co ostro się przygotowujcie, bo łatwo nie będzie.
/Mega Koza
RELACJA ANKI
Xtreme – czyli gdyby kózka nie skakała… to by zero fun-u miała.
Od kilku dni jestem członkiem stowarzyszenia Mud Goats i nagle wszystko się zmienia. Już nie tylko będę brać udział w Xtreme Challenge, ale będę jego współtwórcą. Jeszcze nie mam nawet swojej koszulki, a już mamy zebranie z Krzysztofem Pilarskim, aby ustalić co robimy. Jest sierpień, do wydarzenia mało czasu, a my jesteśmy w lesie z przygotowaniami. Dlaczego skoro bieg był od dawna zaplanowany? Dlatego, że życie nas zaskakuje, ktoś odchodzi, ktoś przybywa, ktoś choruje. Życie.
Pierwszy wypad do lasu w Biedrusku – ja i Mega Koza. Badamy tereny koło przepięknych mostów. Rewelacja! Chaszcze, błoto, rozryta droga przez czołgi z wielkimi kałużami i mułem – oj będą tam grzęznąć. Mamy jakieś 1-1,5 km, a nawet nie opuściliśmy terenu koło jeziora. Powrót, dzielimy się zdjęciami, jest dobrze. Jednak wcale nie jest dobrze – to teren wojskowy, nie możemy tam wejść. Chyba czegoś nie zauważyliśmy…
Jedziemy znowu, większą ekipą, wchodzimy w las i co? I nic! Nuda, trochę pod górkę, ale tylko las i nic więcej. Gdzie te bajery, gdzie te przeszkody. Wściekłość. Co my im zaoferujemy – bieg po lesie? Pierwsza bomba atomowa na nas spadła. Myśli, że to będzie porażka – nie bieg z przeszkodami, a bieg przełajowy – jaka nowa jakość biegów OCR?? Na szczęście udało nam się wynaleźć to, co potrzebne do tego typu zawodów – jest bagno, jest rzeczka, mamy gęsty las przy Warcie, bunkry, transzeje, milion rodzajów lasu. Z każdym kolejnym wyjazdem trasa nam się klarowała. Wszystko, co napotkało Was po drodze to godziny poszukiwań, łażenia, czasami biegania po lesie. Tuż przed samym wydarzeniem oznaczając trasę jeszcze znajdowaliśmy przeszkody dla Was. Oprócz jednego, nerwowego penetrowania lasu, każde następne poszukiwania to była przyjemność, męcząca bardzo, ale przyjemność. Woda, dużo słońca, wesołe towarzystwo, pies 🙂 Jest gdzie oznaczać! Działamy!
Dzień “taśmowania”, piątek rano jedziemy i zaczynamy! Dzielimy się na zespoły, dowodzą nimi osoby, które najlepiej poznały ten las. Jak to wolno idzie… czasu mało… została jeszcze tylko sobota. Mamy oznaczoną końcówkę trasy w lesie od ulicy (w tym małą przerwę k. transzei, “Tak Michał! Pamiętamy, żeby to oznaczyć jutro jak Ciebie nie będzie!” – upewniamy go po raz hmm… nieważne który 😀 ). Druga ekipa zrobiła część trasy 5+, doszliśmy z taśmą również do szmaragdowego jeziorka, znajdując dodatkowe miejsce z podbiegami w dość gęstym lesie. Spadamy na grilla, robi się ciemno, a my jemy tartę owocową, palcami, nie czekając aż znajdą się plastikowe sztućce. Chyba byliśmy głodni! Wracamy tu jutro, w innym składzie. To ta sama tarta, którą Beton dostał w szpitalu 😀 Nieskromnie powiem mistrzostwo świata po takim męczącym dniu 🙂
Sobota. Wyjazd z domu 9:00. Biedrusko, podział na grupy i oznaczamy. Czas goni, idzie wolno, kończy się taśma, cześć osób się zgubiła z poprowadzeniem trasy. Szybkie instrukcje co i jak. Część z nas musi jechać do domu, Jacek i Weronika nie ma opcji żeby zostali. Szli bagnem, wymarzli, wolne tempo i konieczność zatrzymywania się na znaczenie trasy skutecznie potęguje wyziębienie. W trakcie telefon do przyjaciela – potrzebujemy więcej taśmy, latarki, czołówki. Ja i Mała odpoczywamy czekając na dostawę sprzętu. Sprzęt dostarczony, do tego jedzenie. Zostałyśmy same z Naną. Jesteśmy twarde – idziemy!
Chyba już przyzwyczaiłyśmy się do zmęczenia, bo nawet za bardzo o nim nie mówimy. Jest koncentracja, mamy misję – oznaczyć. Idziemy skończyć trasę 5+ i do tego został nam kawałek wzdłuż Warty. Docieramy do miejsca gdzie skończyli i … trasa została źle poprowadzona. Jakieś nieporozumienie nastąpiło, niczyja wina, pech. Zwijamy ją, żeby biegacze się nie pogubili. Decyzja, idziemy do Warty i tak skończymy. W lesie z czołówkami już tylko (duża latarka się “skończyła”) na zmianę rozwijamy taśmę. Po lewej stronie Warta, a z każdej strony las. Nawet nie było strachu, cały czas to skupienie. Przejście przez trzciny – tutaj krótka relacja na żywo – tak wiem, źle aparat trzymałam, poruszałam nim, no ale wybaczcie nie często mam okazję buszować po nocy w lesie. Taśma się kończy… dokładnie przy mostku, tam gdzie zaplanowałyśmy dziś skończyć. Jeszcze jakieś pół godziny na pieszo przez las i jesteśmy na parkingu. Ruszamy, Nana momentalnie usypia.
Niedziela. 4:30 pobudka. 6:00 wszyscy na miejscu, pełna mobilizacja, nikt nie zawiódł. Ja, Anioł i Jacek oznaczamy końcówkę przy mostach, Alpha i Mała sprawdzają bagno, a Weronika i Bartek 5+. Jakieś pechowe to 5+, bo w momencie zameldowania znów się dowiadujemy, że tam się pogubili. Mała i Alpha ruszają rowerami na odsiecz. Oznaczyli praktycznie tuż przed rozpoczęciem zawodów. Ja siedzę już na rozwidleniu tras. Słyszę tylko głos w mikrofonie i muzykę. Czekam i za jakieś 15 minut pojawiają się pierwsi zawodnicy, lecą szybko, nie zwracają zbytnio uwagi na mnie i podane na pieńku kawy. Kolejni ludzie to już wrzaski, krzyki, przekleństwa i śmiech. Ciekawa jestem kto powiedział “wolę 30 kilometrów monkey bar niż to…” śmiało przyznać się 🙂 Ekipa ADHD drze się chyba najgłośniej podczas mojej warty. Po niecałych dwóch godzinach wracam do bazy. Są znajomi, są też pierwsze osoby, które ukończyły bieg. Trochę się pokręciłam, coś się zjadło i … została ostatnia fala, a w niej jedna osoba. Bartek deklaruje, że pobiegnie z chłopakiem. Nie tak miało być, mieliśmy już sobie odpuścić, dość trudów i co?! I zmiana obuwia i ja z Eweliną jesteśmy już na rozgrzewce. Dołącza do nas Parkingowy i ruszamy. Za jakiś czas doganiamy ekipę ze Środy Wielkopolskiej, stałych bywalców naszych treningów biegowych. Jest cudownie, zabawnie, trasa fajna 😉 dla nas znana ale! jest tyrolka, nie testowaliśmy jej wcześniej. Reewelaaacja, jechałam jak chłopaki mówili głową w dół. Bosko! Potem wyżerka i to jaka: żelki, ciastka, banany, dekstroza. To ostatnie najlepsze 😉 Lecimy dalej. Szmaragdowe jeziorko. Była dowolność co do jego pokonania, można było bokiem, można było wejść. Z tego co wiem większość ludzi płynęła. Woda masakrycznie zimna. Później znów kolejna odsłona lasu, transzeje itd. Tuż przed ulicą TRACH!, chyba nawet nie biegłam, a szybki marsz i na prostej powierzchni jakoś źle nogę postawiłam, poczułam okropny ból, który mnie przewrócił. Ludzie na chwile zamarli. Co robimy? Wstałam, ból odpuścił nieco. Idą ze mną. Chłopaki chcą mnie nieść. Każę im lecieć do mety i kogoś po mnie wysłać na rowerze. Ja znam trasę, wiem, że niedługo będzie ścieżka i się do niej doczłapie. Poradzę sobie. Posłuchali :). Złapałam jakiś kij i idę. Dochodząc do jeziorka wyszedł po mnie Bartek i Miłosz. Trasę (omijając mały odcinek) pokonałam – który to raz już nie liczyłam…
Koniec, dla mnie. Do mnie mało co już docierało. Emocje wzięły górę, widziałam tylko, że jest dobrze, chyba się podobało, no i ból. Ratownicy zawinęli nogę. Nie znieczulili niczym. Chyba się lekko tam poryczałam ze dwa razy. Kumulacja wszystkiego.
05.10.2016 zostały niecałe 4 tygodnie z nogą w gipsie, pękła kość strzałkowa. NIE ŻAŁUJĘ!
Dziękuję Wam! Dołączenie do Mud Goats i wszystko co się z tym wiąże jest bardzo wysoko na mojej liście “Najlepsze co mogło się w życiu przytrafić”.
/ANKA
Za umożliwienie wzięcia udziału w tworzeniu tego wydarzenia ogromne podziękowania dla Krzysztofa Pilarskiego oraz jego fundacji Sport Challenge.
Rok temu czytałam o Przejściu Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej – moja decyzja mogła być tylko jedna “za rok biorę w tym udział i na pewno przejdę je całe “. By móc zrealizować wyzwanie trzeba było skutecznie kogoś namówić, żeby nie robić tego w pojedynkę. Podatnym gruntem okazał się siostrzeniec Tomek, dla którego to również było ciekawe sprawdzenie siebie. Czas mijał, a każde z nas na swój sposób przygotowywało się do Przejścia. W międzyczasie było sporo innych zawodów, biegów i wędrówek po górach…
“Nadejszła wiekopomna chwila” !
16.09.2016 rok, piątek
Wybiła godzina 11.59 – uczczenie minutą ciszy Goprowców, pomysłodawców Przejścia: Mateusza Hryncewicza i Daniela Ważyńskiego. Cisza pięknie dźwięczała w uszach mimo tłumu czekającego na start. Pierwsze kilometry na Hale Szrenicką były wymagające. Ruszyliśmy z Tomkiem wraz z falą ludzi. Nie chcieliśmy odstawać, ale jednocześnie myśleliśmy o tym ile przed nami. Pogoda dopisywała, słoneczko grzało, widoki przypominały nam o tym, dlaczego tu jesteśmy. Każdy kto chociaż raz szedł szlakiem górskim wie o czym piszę.
Szliśmy, mało rozmawialiśmy, byliśmy skupieni na drodze. Najważniejszym było dojść w limicie czasowym na Okraj. Tak też się stało – o zmierzchu w schronisku na Okraju (34km) posililiśmy się pierogami, popiliśmy herbatką i ruszyliśmy dalej. Noc urokliwa, księżyc oświecał nam trasę, a my dążyliśmy do kolejnych punktów kontrolnych. Na około 54km punkt żywieniowy – organizatorzy zadbali byśmy mieli ciepłą strawę. Tutaj postanowiliśmy również odpocząć. Nigdy nie pomyślałabym , że miejsce w parku na ławce będzie tak cudnym miejscem na wypoczynek, a kołderkę zastąpi koc nrc (folia termoizolacyjna) 🙂 Po pełnych dwóch godzinach ruszyliśmy dalej, słyszeliśmy, że zbliżamy się do wymagającej Różanki (59km) Fakt – poczuliśmy ją w nogach, ale nasze głowy się nie poddawały! Do kolejnego punktu kontrolnego szliśmy częściowo po asfalcie, dołączaliśmy się do grupek ludzi. Nowe twarze, nowe historie i opowieści dlaczego i przez kogo się znaleźli w tym zwariowanym przedsięwzięciu. Wszyscy również zastanawialiśmy się kiedy nastanie załamanie pogody – wisiało to w powietrzu…
17.09.2016 rok, sobota
Godzina 15.00 – stało się! Z nieba spadła ściana deszczu. To właśnie przez deszcz wielu Przejściowiczów zaczęło rezygnować. Tomek od kilkunastu km kuleje 🙁 zbliżamy się do Góry Szybowcowej (87km), zdrowy rozsądek Tomka podpowiada że czas na rezygnację…
Co teraz?! Co robić ?! Mam siły ale sama iść ?! Zaczęłam szukać osób,które mnie przygarną.
Niestety moje przejście wisiało na włosku, jeden z młodych ludzi ocenił mnie po wyglądzie i odmówił pomocy (powiedziałabym nawet, że po chamsku) Popłakałam się, ponieważ to wyzwanie miało swoje drugie oblicze. Miałam je skończyć dla dwóch drogich mi osób, pozytywne zakończenie miało uświadomić im, że wszystko jest możliwe i będzie jeszcze dobrze. (Wy wiecie prawda?!) Postanowiłam poprosić kolejne osoby – było to małżeństwo. Zgodzili się, dziękuję za to, że nie musiałam sama się błąkać w ciemnościach. Szkoda tylko, że tak trudno było do Was dotrzeć, ale uznałam, że widocznie to miała być kolejna próba mojego charakteru. Kilka pomyłek, kilka pobłądzeń, nadal ściana deszczu, brak snu, brak posiłku – tylko woda, a mimo to cały czas byłam w grze.
Zakręt śmierci – kolejny punkt transportowy – tutaj sporo ludzi rezygnowało, a zostało do końca tylko 24km! Mimo, że przemokłam calutka, powstały otarcia na ciele przez mokre ciuchy, dygotałam z zziębnięcia ani przez chwilę nie pomyślałam, żeby się poddać. Na trasie pojawił się Marek z Krakowa (mors) – mój motywator! Ruszyliśmy z kopyta, Wysoki Kamień(119km) w mgnieniu oka był nasz. Ostatnie km mimo zmęczenia okazały się rewelacyjne, zbliżaliśmy się do Jakuszyc w dobrych humorach, mimo że po raz kolejny nadłożyliśmy drogi. Ostatni punkt kontrolny – Jakuszyce (128km) – wolontariusze poinformowali nas,ze ze spokojem zdążymy na czas na metę. Niestety jak potem się okazało nie było to takie proste – trasa na Przedział nie była łatwa, a zejście torem saneczkowym sprawiło problemy. Okropne błoto, kamienie, deszcz, zmęczenie i kolejna pomyłka w kierunkach spowodowały panikę, że nie zdążymy! Marek pognał z kijkami pod pachą, a ja szybko przeliczyłam km, tempo i również z pełną determinacją ruszyłam do mety!
18.09.2016 rok, niedziela
Godz. 11.45 – Szałas Żywiecki -Meta Przejścia Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej!!!
Tak, tak, tak! Zrobiłam to!!! 137km pokonanych w limicie!
Tomek czekający na mecie ze łzami w oczach, pełny dumy z cioci 🙂 poruszył moje serce. Marek, który podziękował mi za towarzystwo (ja również dziękuję) i ludzie, którzy z pełnym szacunkiem gratulowali! Dziękuję organizatorom za zorganizowanie imprezy !!!!
/NarKoza
Będzie to najbardziej osobisty z moich wpisów. Może za bardzo osobisty…ale jeśli choćby jednemu z Was pozwoli uwierzyć, że nie wolno się poddawać (nigdy!), to myślę, że warto…
14 kwietnia 2014 r.
Budzę się.
Próbuję wstać. Chyba nigdy w życiu mnie tak nóżki nie bolały, ale OK – są usprawiedliwione – wczoraj przebiegłem pierwszy w swoim życiu maraton. Pierwszy i ostatni – tak powtarzałem przez ostatnie kilka miesięcy. Mówię do siebie: “Dzień dobry Maratończyku Michale!” i ból jakby doskwiera mniej … 😉
Czytam sobie różne artykuły w sieci (dla maratończyków Michałów i im podobnych), by trafić na info o Koronie Maratonów Polskich. 5 największych/najważniejszych maratonów w ciągu 2 lat (do których przebiegnięty wczoraj ORLEN Warsaw Marathon się nie wlicza).
Taaa, jasneee – głupkowato uśmiecham się do siebie – Raz to mogło się udać, ale .. Nie! No way! Nie ma szans…
Oj, tak, drogi Czytelniku, ziarno właśnie zostało zasiane…
29 sierpnia 2016 r.
Fajnie się patrzy na te 4 maratońskie medale: Poznań, Kraków, Wrocław, Dębno. W każdym zapisana piękna historia. Trzeba było pojeździć trochę po kraju, trochę pobiegać, ale za niecały miesiąc spełni się jedno z największych – jak do tej pory – betonowych marzeń. Wiem, że do Królewskiego Dystansu trzeba podchodzić z szacunkiem – 42 km 195 m to nie przelewki, ale nie mam też żadnych wątpliwości. To się stanie – ukończę 38. Maraton Warszawski zamykając się idealnie – na styk – w regulaminowych dwóch latach. W końcu w tzw. międzyczasie awansowało się na ultrasa – Korona to niejako już tylko formalność.
Formalnością miał też być odbiór wyników badań lekarskich. Czuję się bardzo dobrze, jakoś nie docierają do mnie zaniepokojone miny ludzi “w białych kitlach”. Nagle. Ni z tego ni z owego. Pani Doktor prosi Panią Pielęgniarkę: “Siostro, łopatę poproszę!” Ja nie bardzo ogarniam co się dzieje, siostra taszczy ten ciężki szpadel i nim zdążyłem zaproponować pomoc Pani doktor przejmuje “sprzęt” i z konkretnym zamachem: JEB! przywala mi nim w głowę.
Wg personelu medycznego wyglądało to trochę inaczej:
“Panie Michale, tu nie ma innego wyjścia. Musi Pan udać się do szpitala. Na oddział. Hospitalizację musimy rozpocząć jak najwcześniej”
Pani Doktor razem z Panią Pielęgniarką zabierają się za wypisywanie skierowań, a ja siedzę wbity w fotel i czekam.
W środku coś krzyczy: “sorry, ja nie mogę, ja mam plany… zawodowe, sportowe, mudgoatsowe”
Na zewnątrz zaś coś nieśmiało dopytuje: “a czy wiadomo na jak długo?”
“Co najmniej miesiąc. Myślę, że do końca września.”
Nie pamiętam jak to się stało, że jestem w mieszkaniu. Zaryczany ściskam te skierowania i dokumenty, z których rozumiem chyba tylko jedno słowo: “pilne”.
Spoglądam na wieszak na ścianie z brakującym jednym jedynym medalem do Korony. Czyli co? Czyli jednak nie? Przecież będę w tym czasie w szpitalu… Wiem, że “takie marzenia” są teraz najmniej ważne…
Dwa dni później snuję się już w szlafroku po sterylnych korytarzach…
24 września 2016 r.
Siedzę w autobusie do Warszawy. Udało się. Udało się wcześniej skończyć leczenie. Dziękuję Wszystkim, którzy w tym cholernie trudnym czasie byli ze mną 🙂 Jedyne co trenowałem to przyjmowanie zastrzyków, a opcja: “Złamię 3h w Warszawie – to dopiero będzie zwieńczenie Korony” musiała zostać ze względów zwykłej odpowiedzialności wyłączona. Ja chcę PO PROSTU to ukończyć. I choć będzie to najwolniejszy maraton w moim wykonaniu to piękniejszego zwieńczenia Korony nie mogłem sobie wymarzyć…
25 września 2016 r.
Warszawa. Krakowskie Przedmieście. Stoję pomiędzy innymi biegaczami. Za chwilę wszystko się zacznie, ale nim padnie oczekiwane “START” z głośników leci piosenka Czesława Niemena “Sen o Warszawie”. Serce zduszone, a po policzku spokojnie ocieka łza….
Ile to razy śniłem w tym szpitalnym wyrku o Warszawie? Nie liczyłem.
Ruszamy. Jest przepiękna pogoda. Słońce świeci mi prosto w twarz. Patrzę w jego stronę, by cytując Klasyka nie widzieć cieni. Nie spieszę się w ogóle. Cieszę się. Cieszę się biegiem. Celebruję każdą chwilę. Podziwiam miasto – piękną mamy tę Stolycę. Zdecydowanie najpiękniejszym fragmentem trasy były Łazienki (Park Łazienkowski, nie toy-toye!) Wbiegając tam, czułem, że żyję!
Nie powstrzymywałem się z emocjami. Bo i po co? Nie jestem w stanie – jak bardzo bym się nie starał – przekazać Wam tego co działo się we mnie, w środku.
Nie napiszę o tym, jaka była organizacja biegu – a była pewnie genialna przy takiej liczbie uczestników. Ja jednak nie umiałem się skupiać na nad takimi rzeczami.
Napiszę o Panu w średnim wieku, który machał na trasie ogromną biało-czerwoną flagą. Tak, ten sam tak samo jak na moim pierwszym maratonie… Napiszę o tabliczkach kibiców takich jak: “Chuck Norris nigdy nie przebiegł maratonu” czy “Wyglądasz lepiej niż mój transparent”. Napiszę o dziewczynie, która na trzydziestym-którymś kilometrze krzyczała przez megafon: “Zobaczcie! Zobaczcie jak szybko biegnie dzisiaj Michał!” Och, bejbe, wzrok to masz chyba gorszy niż mój, ale ładnym ludziom więcej się wybacza. Jeśli ten świński trucht to “szybki Michał” to znak, że musimy się chyba lepiej poznać… 🙂
Na ostatniej prostej przed metą ryczę już jak dziecko. W duszy dopełnia się katharsis, które zaczęło się w Tatrach 1,5 miesiąca temu. Szczęście wypełnia mnie całego – no może z wyjątkiem prawej łydki, gdzie chwyta silny skurcz. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów… i jest!
Od spełnienia marzeń piękniejsze może być chyba tylko odzyskiwanie tych utraconych! Dolatują do mnie dziennikarze z TVN-u, gdyż skrajne emocje – tak potrzebne w telewizji – widać na odległość. Kręcę tylko głową, że nic nie powiem i odchodzę…
Spoglądam na zrobiony kilka dni wcześniej tatuaż na moim prawym ramieniu. “42.195” – pamiątka po tym, co wydarzyło się latem Roku Pańskiego 2016. Mógł to być napis z cyklu “Never give up”, ale do człowieka z Politechniki liczby zawsze lepiej przemawiają… 😉 Aniu! Dziękuję za pomoc przy dziaraniu betonu! 🙂
Na mecie mój Brat ze Znajomymi. Już po wszystkim. Skończyło się. Coś się w moim życiu skończyło.
To nie tak, że słowo “NIEMOŻLIWE” zostało wykreślone z Betonowego Słownika. Kartka z tym słowem została wydarta, podarta na drobne strzępki, które później spalono.
Jeśli Tobie życie będzie chciało przywalić łopatą w głowę – pamiętaj! Nic nie dzieje się bez przyczyny… 😉 …i cytując mojego Ulubionego Klasyka Klasyków!:
“Nie płacz w liście
nie pisz że los Cię kopnął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka – to otwiera okno
(…)”
/ks.Jan Twardowski/
7 sierpnia 2068 r.
Warszawa. Krakowskie Przedmieście. Stoję pomiędzy innymi biegaczami. Za chwilę wszystko się zacznie, ale nim padnie oczekiwane “START” z głośników leci piosenka Czesława Niemena “Sen o Warszawie”. Serce zduszone, a po policzku spokojnie ocieka łza….
Budzę się.
Leżę w łóżku i wycieram ten pieprzony policzek.
To był piękny sen…
Spoglądam na moje ramię – skóra pomarszczona, ale OK – jest usprawiedliwiona – w końcu ma przeszło 80 lat… Na ramieniu wyryte dawno temu “42.195”
To nie był piękny sen. To było piękne życie…
Uśmiecham się.
Zasypiam.
/Beton
Tough Mudder Deutschland 2016
Nasza kozia drużyna bierze udział nie tylko w imprezach krajowych, ale również zagranicznych. Poniżej przeczytajcie ich relacje z udziału w TM w Niemczech!
Od tego biegu zaczęła się moja przygoda z OCR. Po latach postanowiłem wrócić na błotne ścieżki TM.
To co jest niewątpliwym i niepowtarzalnym przeżyciem to atmosfera panująca na tym biegu. Od wejścia do miasteczka TM czuje się, że to wielkie wydarzenie.
Co ciekawe organizatorzy nie kwapią się do pomiaru czasu 🙂 dlaczego? bo to event drużynowy. Nie ważne jaki masz czas. Najważniejsze by cała Twoja drużyna dotarła na metę w jednym kawałku 🙂
Trasa 19km i kilkadziesiąt przeszkód nie jest wielkim wyzwaniem dla wyjadaczy takich jak MG. To co ciekawe nie widziałem tam zbyt wielu harpaganów – większość to osoby, które przyjechały przeżyć fajną przygodę. Na pewno się nie zawiedli 😉 Dla mnie jednak nie jest to już tak wielkie wyzwanie jak za pierwszym razem. Od 10 km większość uczestników szła nie mając siły na dalszy bieg 🙂 sick! Zakaz biegania w wodzie – w sumie to ma sens – bezpieczeństwo ponad wszystko. Cóż może dla przeciętnego biegacza jest to “probably the hardest event on the planet” ale dla mnie raczej przednia zabawa i trudności zbyt wiele nie dostrzegłem.
Owszem było sporo fajnych przeszkód np zmodyfikowana Arctic Enema czy King of swingers niestety trudnymi bym ich nie nazwał – raczej z czystym sumieniem przypinam im łatkę “ciekawych”. Momentami zastanawiałem się czy jestem na OCR czy pikniku bo na 19 km było chyba z 5 punktów odżywczych 🙂 Tak czy inaczej jest to mega fajna impreza i polecam ja wszystkim, którzy chcą zrobić coś nietuzinkowego z jedyne 100 euro 😀
/Alpha
Ad fontes jak pisał kiedyś Arystoteles, czyli powrót “do źródeł”… O różnych legendach czytasz. Często z jednych wyrastają kolejne. I tak w świecie OCR legendą jest Tough Mudder, zaś na jego łonie wyrasta inna legenda, której świadkami jesteście – Mud Goats. Wyjazd do Deutschland na imprezę TM traktowałem więc bardzo osobiście – jako swego rodzaju Pielgrzymkę, Kozi obowiązek.
Mimo braku orki (którą – chyba nie będzie tajemnicą, jak napiszę – uwielbiam) bieg będę wspominać bardzo pozytywnie! Cóż: widowiskowe i porządnie wykonane – z tego konstrukcyjnego punktu widzenia – przeszkody, toy-toy’e na trasie (czyli gdy myślisz, że widziałeś już wszystko, a okazuje się, że jednak nie!!!), bardzo dobre marketing i organizacja oraz bardzo, BARDZO niedobre błoto. W smaku. Możliwe, że to przez to, że pomyliłem je z gównem.
/Beton
Tough Mudder, Tough Mudder okrzyki przed startem potęgowały moje emocje. Wzruszenie, ekscytacja i niepewność mieszały się jak mieszanka wyszukanych owoców w shaikerze 🙂 Długo wyczekiwany, wymarzony bieg wreszcie sie zaczął i to dość niewinnie. Pierwsze przeszkody i kilometry nie sprawiały większych problemów. Jednak bieg ten jest uważany za jeden z cięższych OCR mnóstwo błota, arctic enema brr na sama myśl robi mi się zimno, ścianki których nie pokonałabym bez pomocy moich współtowarzyszy, everest, prąd – tak byłam tam, zrobiłam to o czym od dawna marzyłam a w raz z upływem kilometrów moje szczęście rosło!!!! Jest jedna rzecz do której muszę (sorry chce) wrócić wiec nie był to mój ostatni występ w Tough Mudder !!!!! Kochani pamiętajcie niemożliwe może stać się mozliwe trzeba marzyć i działać !!!! Najpiękniejsza nagroda to satysfakcja ze zrealizowanego celu!!!!
/NarKoza
Tough Mudder – reklamuje się jako „najprawdopodobniej najcięższy bieg na ziemi”. Serio? Ach ten marketing. I o marketing tutaj chodzi, gdyż marketing w wykonaniu TM stoi na wysokim poziomie. Zarówno o budowanie atmosfery wokół biegu, jak w miasteczko eventowe przed samym biegiem. TM to zdecydowanie bieg o innej charakterystyce niż te, w których zazwyczaj startujemy. Nie ma pomiaru czasu, nie ma rywalizacji, czuć wręcz piknikową atmosferę. Momentami było aż śmiesznie czy do przesady zbyt bezpiecznie – znaki ostrzegawcze o głębokości wodnej przeszkody, zakaz bieganie w strumieniu czy wyznaczanie alternatywnej drogi. Do tego kilka punktów odżywczych, toi toi-e na trasie i ratownicy na quadach. Takiego zaplecza i „safety” nie znajdziemy na Biegu Wulkanów, Survivalu czy Spartanie. Trochę psuło to zabawę. Przynajmniej nam, wprawionym OCRowcom.
TM słynie z wymyślnych przeszkód i w tej kwestii się nie zawiedliśmy. Arctic Enema czy Tarzan na długo zostaną w naszej pamięci. Patrząc na profil niektórych przeszkód – bieg typowo nastawiony na team spirit i wzajemną pomoc / dobrą zabawę. Zapraszamy do obejrzenia filmiku MG 🙂
Czy warto było jechać 550km na bieg? Tak.
Czy wystartuję ponownie w TM? Raczej nie, chyba, że przy okazji w jakiejś ciekawej lokalizacji.
/TomKoza
Jest rok 2015 – biegnę 17 km na Śnieżkę i z powrotem do centrum Karpacza.Znajomi kiwają z niedowierzaniem głową, a ja mimo olbrzymiego zmęczenia czuje niedosyt…. mija rok – planuje powrót na Śnieżkę.Tym razem dystans podwojony.
Niestety nie towarzyszyła mi żadna Koza (większość Mud Goats zmierzyła się z trasą biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów). Nie byłam jednak sama – przyjechały ze mną trzy przyjaciółki z ławy szkolnej. Dziękuje Wam, kochane jesteście!!!
W ostatnim tygodniu przed zaśnięciem układałam strategię biegu, ale pomyślcie sami – czy można coś mądrego ułożyć w głowie biegnąc dwa razy na Śnieżkę?! Zadawano mi pytanie “a na Śnieżkę można wbiec? przecież tam jest kolejka, to po co wbiegać?” No właśnie po co?! Myślę, że na to pytanie mogą odpowiedzieć tylko Ci, którzy zmierzyli się z tą trasa. Prawda Beton?! 😉
25 czerwiec godz 9 rozpoczęcie kolejnego wyzwania zaplanowanego na ten rok. 🙂 🙂 🙂 Łzy wzruszenia cisną się do oczu, zaczyna się odliczanie, Start !!!!!!!! Tłum zerwał się aby pokonać nasza Królewnę, mocne słońce i silny wiatr na szczycie dawały się we znaki. Ja tym razem biegnąc myślę o jednym – zmieścić się w limicie 3h 30minut. Tak się też stało!!! Pędząc co sił w nogach po kamieniach na Kopie pamiętam o wskazówkach Alphy: “wciągnij brzuch , ugnij kolana i leć!” Pomogło – pierwsze 17 km poprawione o 30 minut! Półmetek zaliczony, jeszcze pytanie organizatora jak się czuje i czy biegnę dalej… No pewnie! Przecież właśnie po to przyjechałam 🙂 Świeża dostawa wody do bukłaka, kęs arbuza i start, aby pokonać Śnieżkę po raz drugi.
Nie było łatwo, ludzie musieli się chować przed ulewą, gradem i burzą. Ja cieszę się, że trasa prowadzi przez las, który chroni mnie od niespodzianek pogodowych. Jednak kamienie i strome przejście nad Łomniczką skłoniło mnie do refleksji. Myślałam, że się poddam, przeprowadziłam rozmowę z górą. Tak, tak powiedziałam jej, że będzie moja;) I zdobyłam po raz drugi!!!! Potem to już bułka z masłem Brzuch wciągnięty, kolana ugięte i leciałam w dół. Nie mogłam zawieść tych, którzy we mnie wierzyli i czekali na info z mety.
Zakończyłam bieg z uśmiechem i dumą na twarzy! Wiem że było sporo osób , które zostały pokonane przez słońce lub ból i nie ukończyły biegu. Ja jednak chce podziękować wszystkim ” Ultrasom”, którzy wspierali mnie w chwilach wątpliwości. Okazuje się, że największy kryzys miałam nie przez serce czy nogi, ale przez głowę. To moje myśli należało wyłączyć, żeby przebiec cały dystans.
Królewno ja jeszcze do Ciebie wrócę 😉 do zobaczenia! NarKoza
Od początku zakładałem, a raczej musiałem założyć, że akurat w tej najkrótszej wersji biegu będę brał udział. Mimo, że były chęci na coś więcej, z racji braku dłuższych treningów w ostatnim czasie (patrz prawie 2 miesiące leczenia kontuzji), wybór padł na półmaraton.
W sumie nie było to tradycyjne 21 km z haczykiem, bo nieprzypadkowo w każdej wersji biegu znalazł się tajemniczy “+”. W moim przypadku skończyło się na 24,85 km :P. Ale zacznijmy od początku.
Start biegu zaplanowany był, jak dla mnie, bardzo wcześnie, bo na godzinę 8, ale to przez “ultrasów”, oni mieli do pokonania ciut więcej kaemów. Mimo wielu przeszkód, którym organizatorzy musieli stawić czoła (ogromne chapeau bas dla nich), wszystko rano poszło jak z płatka.
I ruszyliśmy, na początku tempo baaardzo spokojne, myślałem, że nawet za bardzo, ale szybko się przekonałem, że jednak nie :P. Praktycznie od startu biegłem z Pawłem (dzięki za bieg ramię w ramię przez cały dystans!). Między 3 a 4 kilometrem trochę pobłądziliśmy. Na szczęście mój kompan był odpowiednio wyposażony i posiadał przy sobie mapę. Szybko wróciliśmy na dobre tory, ale dzięki temu nadłożyliśmy dobre 0,5 km. Później się zaczęło. Od razu z grubej rury – wbieg na Dziewiczą Górę. Ale już na starcie Organizatorzy zapewniali, że to nie jedyna atrakcja na trasie, że później będzie ciekawiej. I muszę przyznać – mieli rację! “Kozia dolina” – chyba tak to wówczas określili. Dla oczu było to coś pięknego, jednak moje nogi uważały zupełnie co innego J. Obrazowo – góra, dół (tam było prawie pionowo!), góra, dół, ja pi***olę, znowu góra. MEGA wycisk! Po tym odcinku specjalnym czułem się jakby ktoś mnie zmieszał z błotem, którego nomem omen na trasie nie brakowało J. Na trasie nie brakowało również pięknych widoków, były lasy, górki, jeziora, a nawet zwierzęta, czyli wszystko co oferuje Puszcza Zielonka.
Te 21+ km minęły mi dość szybko, mimo, że na mecie zameldowałem się z czasem 1:49:09, znacznie wykraczającym poza moje “połówkowe czasy”. Ale przewyższenia, górki, doliny i ekstra kilometry nie pozwoliły przybiec wcześniej. Co tylko jeszcze bardziej spotęgowało moje pozytywne wrażenia z biegu, a ja biegłem tylko “półmaraton”.
Trasa nie była łatwa, dzięki czemu jeszcze bardziej zapadnie mi w pamięci. Ale jak to powiedział sam organizator – Krzysztof: “Nikt, nie mówił, że będzie łatwo, w końcu to CHALLENGE!”.
Czas: 1:49:09
Miejsce: 2 OPEN
Otworzyłem oczy. Przewróciłem się na drugi bok. Nagle moje nogi wyjechały do mnie z tekstem: “Betonik, trzeba wstać spuścić sobie porządny wpie.ol”.
“Ok” – odpowiedziałem.
18 czerwca – sobota – dziś Zielonka Challenge… Impreza w Parku Krajobrazowym na dystansach 21+, 42+ oraz 75+. Decyzja o tym, który wariant wybrać była w tym wszystkim najprostszym fragmentem tego zadania…
Same przygotowania do startu to prawdziwe wydarzenie. I nie chodzi mi tutaj o przygotowania treningowe, a te organizacyjne – piszę z poziomu biegacza. Czy na pewno wszystko zabrałeś? Plecak z bukłakiem (woda przecież będzie musiała się skończyć, a to nie asfalt, że Ci co 5km podają kubeczek “Masz, napij się”), elektrolity, coś do jedzenia, naładowany telefon i zegarek, buff, okulary, a przed biegiem Sudocrem (którego nakładam na siebie niemałe ilości ;-)),…. W głowie współżyją ze sobą strach i podniecenie – a każde z nich chce dominować… Myślisz nad jakąś strategią na bieg – ale niby jaką?! Potrafię ocenić swoje możliwości na dyszkę, połówkę, Królewski dystans, ale ULTRA?! “Co ma być, to będzie…”
Na start jadę razem z Olą i Dominikiem (dzięki jeszcze raz!) Tam, w Owińskach, czeka już Renia. Sprawny odbiór pakietów i unoszący się w powietrzu klimacik, którego ze świecą, a nie znajdziesz na tzw. masówkach! Odprawa przeprowadzona przez Krzyśka i można ruszać! Wszyscy razem, przez co “połówkowicze” musieli się trochę wcześniej zerwać w sobotni poranek… Początek trasy biegniemy wspólnie – następnie – na ok. 12 km – rozwidlenie tras – albo biegniesz 21+ albo 45+/75+.
Trasa – wymarzona wręcz! A co tam – nie śniłbym o takiej! Puszcza Zielonka to tak piękne tereny, że aż wstyd mi, iż nie odkryłem ich wcześniej! Górki, błotko, bieg przy linii brzegowej jeziora, po krzakach, z poobalanymi po piątkowych burzach drzewami – było tak wręcz mudgoatsowo! Dusza płakała ze szczęścia!
Na 7 km wyciągam słuchawki, by włączyć sobie muzyczkę. Ale poplątane! O masakra! Kto je tak zaplątał?! Aj, Betonie, Ty Alzheimerze! Już nie pamiętasz, jak pakując się na bieg celowo robiłeś kłębek z słuchawek? Po co? By mieć zajęcie na jakiś czas na trasie… Że brzmi nienormalnie?! Cóż, ciężko nawiązywać do normalności przy biegu na 75 km … 🙂
Propo muzyki, z którą lubię biegać – moja playlista była nieprzypadkowa. Piosenki wiązały się z różnymi wydarzeniami/chwilami w życiu. Kolejne zabezpieczenie na głowę – obudzą sie wspomnienia i będziesz myśleć… ale nie o tym, ile km zostało… Czy to “Janek” z wypadu na SCR do Olsztyna, czy “Sexualna Niebezpieczna” z potańcówki na działce czy też “Papierowy Księżyc” z rodzinnego karaoke…
Kolejne rozwidlenie tras na 45+ oraz 75+ było dość specyficzne… O tym, który z dystansów pobiegniesz decydowałeś Ty, ale nie miesiąc przed startem w czasie zapisów. Decydowałeś na ok.33 km w trakcie biegu! Maratończycy powiedzą, że to odcinek, na którym pojawia się ściana. Mamy tu pierwszy poważny sprawdzian dla głowy! Czy widziałem tam ścianę?! Nie, ja pamiętam piękny las, malowniczą Zielonkę i zero wątpliwości co do tego, który wariant wybieram.
Po drodze przeliczałem kilometry na procenty. I to nie kwestia zboczenia zawodowego, a umyślne zajęcie czymś głowy! Nastawienie jest mega ważne! Wyobraź sobie, że masz przebiegnięte 15 km, a do główki pukają dwie myśli:
a) Przecież to jeszcze tak mało… Przed Tobą 60 kilasów! Masakra!
b) Ooooo jaaaa, to JUŻ 20%! Nice! Ciśniemy!
Którą wpuścić? Wiadomo 😉
Na całej trasie raz jednak myśl typu (a) weszła do głowy! Bez pukania, taka chamówa… Było to na ok.37 km… Półmetek. “To DOPIERO połowa! Przed Tobą jeszcze dystans prawie maratonu!” Poczułem, że nogi mi się ugięły – nie byłem jednak tak przerażony tym, co czeka moje kozie kopytka, jak tym, że ta myśl! myśl typu (a) perfidnie wdarła się do środka! “No wyjdź!” krzyknąłem! (wiecie, samemu w lesie to żadna siara rozmawiać ze sobą – tak mi się wydaję :-)) Zacząłem powtarzać: “Już, już, już połowa, nie-dopiero, już już…)
Przeszło dość szybko i resztę trasy – a i owszem – nie napiszę, że biegłem na “lajcie” – bo to nie prawda, ale optymistyczne nastawienie typu “b” pozostało… 🙂
Zobaczyłem tabliczkę z napisem: “42km”. Moje nogi rzuciły tekstem: “To co Betonik?! Zaczynamy imprezę!”. “Zaczynamy” – odpowiedziałem bardzo cicho i nieśmiało… W nogach już czuć, aleeee… poboli i przestanie! 😉
54-ty km. Do końca jeszcze “połówka”. Myślami przenoszę się do akademika i studenckich czasów… “Michaś, co to jest taka połóweczka, no nic!” Wyciągasz tą rękę z kieliszkiem i myślisz o tym, czy wytrwasz do końca… Myśli wracają do Puszczy Zielonka. Wyciągam rękę po batona energetycznego i myślę o tym, czy wytrwam do końca… Czy dam radę jeszcze jedną połóweczkę?! Pewnie! 🙂
Przy około 60-tym km słyszę śmiech. Dziwne, nikogo nie ma – jestem sam – ja i Puszcza, co jakiś czas ewentualnie sarna obok mnie. No tak… To moje nogi się śmieją… “Oj, Betonik… serio uwierzyłeś, że impreza się zaczyna na 42-im? To co powiesz na to?! 🙂 ” Śmieję się razem z nimi.
Na mecie widzę Krzyśka! Głównego Organizatora imprezy, którego znam i strasznie cenię! Wbiega razem ze mną i gratuluje! Mi za to w tym momencie siedzi jedna myśl: “Dzięki, że tego nie odwołałeś!” Rozmawialiśmy dzień wcześniej. Pomagałem chwilę przy oznaczaniu trasy, co Krzysiek trafnie skomentował: “sam sobie zgotowałeś ten los! :-)” I w czasie naszej piątkowej rozmowy, kiedy słyszałem ile problemów pojawiło się na drodze organizacyjnej – i to kompletnie niezależnych od wpływu fundacji Sport Challenge! – serce się kroiło… I choć ktoś może doszukiwać się pewnych drobnych niedociągnięć – to w obliczu tego przed czym stali Organizatorzy – ogromny szacunek i ludzkie/kozie? “Dziękuję!” 🙂
Dzięki też Fotografom: Ewie Hermann i Tomkowi Szwajkowskiemu za super fotki z trasy!
Czas poniżej 8 godzin, 11. miejscem open i 3. w kategorii wiekowej. Liczby cieszą, ale nie mają żadnych szans z tym co widziałem, co czułem, co przeżyłem – tak smakuje szczęście!
Tego dnia na Zielonka Challenge się jednak nie skończyło… Po powrocie do Poznania czekało na mnie jeszcze kilka eventów, takich jak:
“Wskrabać się na Trzecie Piętro Challenge”
czy “Wejść do Wanny Challenge” – a każdy wydawał się równie trudny jak Zielonka – przy czym nie oszukujmy się – nie byłem w tym momencie obiektywny 🙂
Jest wieczór. Leżę sobie w łóżeczku. Nogi wyjechały z tekstem: “Betonik, Ty chory po.ebie”
Odpowiedziałem głośno i śmiało: “Impreza dopiero się zaczyna…” 😉
(i nie, nie chodzi tu o zakwasy, ale o to co nas jeszcze czeka ;-))
Stay tunned!
/Beton
Szalony weekend ! Dlaczego ?! Opowiem za chwile ……
W ubiegłym roku po trzydziestu latach pojechałam w góry. Niektórzy mogliby powiedzieć, że “co to za góry” ale jednak! Szklarska Poręba – urocze miejsce i najmniejsze jej zakątki również, ale ja spoglądałam w górę i głośno marząc wypowiedziałam słowa “chciałabym kiedyś przejść tymi szczytami”. Wtedy nie miałam pojęcia o imprezie, która odbywa się co roku w Szklarskiej Porębie – Przejście dookoła Kotliny Jeleniogórskiej (137 km).
Jednak warto marzyć i działać. Gdy tylko wpadła mi w ręce wiadomość o Przejściu w głowie zaświtała jedna myśl “wezmę udział”. Udało mi się namówić siostrzeńca, żeby mi towarzyszył. On zna góry, dużo częściej je odwiedza – będę czuła się z nim bezpieczna! haha ale rymuję 😉 Jeśli takie wyzwanie – trzeba się przygotować i właśnie w minionym tygodniu wybraliśmy się na wyprawę szlakiem Przejścia. Oczywiście zrobiliśmy tylko (albo aż) pierwszy odcinek trasy, tj. Szklarska Poręba – Przełęcz Karkonowska – Śnieżka – Przełęcz Okraj i z powrotem. W sumie zrobiliśmy 73 km w 48h – wiem co nas czeka i gdzie musimy na siebie uważać!
Pokonanie tego samego dnia odcinka Przełęcz Karkonowska -Śnieżka -Okraj-Śnieżka-Przełęcz (33km) bardzo pomoże mi również w kolejnym wyzwaniu, które już za trzy tygodnie – w przebiegnięciu dwa razy na Śnieżkę 🙂 Tak, wiem – trudne zadanie przede mną, ale mój motywator Koza Beton powiedział mi kiedyś, że lubię przekraczać swoje granice i za to właśnie mnie ceni. 😉 Chodząc po górach wiele razy przypominały mi się jego słowa, m.in. “twoje mięśnie będą to pamiętać ” oj będą Michał, będą, czuje to 🙂 Tak więc minął weekend – czas zabrać się do pracy i pamiętać o treningach, które zbliżają mnie do realizacji marzeń 🙂
NarKoza pozdrawia!
…a przed nami ‘only Sky Tower’. Przy czym słowo ‘only’ to spore nadużycie. 1142 stopnie, 49 pięter skutecznie i bezpardonowo przepaliło uda i (tak to nie błąd w druku/tłumaczeniu) bicepsy. I to nie jest tak, że zabawiłem się w cyrkowca i wchodziłem na rękach, bo na rękach to ja co najwyżej mogę na chwile stanąć, i to przy ścianie. Ale ja nie o tym miałem, więc po kolei.
Jadąc do Wrocławia, w zasadzie nie wiedziałem czego się spodziewać, suche fakty były mi znane, liczba stopni, liczba pięter, z ciekawości sprawdziłem też wyniki z zeszłych lat, ale i tak za bardzo nie mogłem sobie wyobrazić jak będę się trzymał i wyglądał na 20tym 30tym czy 40tym piętrze. W zimie nawet próbowałem się nieco przygotować i raz w tygodniu wychodziłem na klatkę swojego 7 piętrowego bloku i latałem do góry, ścigając się z windą. Sąsiedzi, których spotykałem, patrzyli jak na jakiegoś czubka, ale powstrzymywali się z komentarzami. Niestety w kwietniu przypałętała się kontuzja, później jakieś przeziębienie i wyprawa do Wrocławia stanęła pod znakiem zapytania. Do normalnego biegania wróciłem jakoś w drugim tygodniu maja. SkyTowerRun coraz bliżej, a treningów było jak na lekarstwo, mimo to postanowiłem jechać w ramach ciekawostki i zbierania doświadczeń bo jestem przekonany, że moja przygoda z towerruningiem dopiero się rozkręci. Jakoś to całe latanie po schodach mnie urzekło 🙂
Dzień startu, pobudka o 05:15, wciągnąlem dwa banany, nalałem kawę w termos, zrobiłem kanapki na drogę, wrzuciłem do plecaka jescze dodatkowe dwa banany i o 06:05 byłem już w trasie, dzięki uprzejmości pewnego jegomościa ze znanego portalu internetowego, oferującego wspólne przejazdy. Przed 09:00 zameldowaliśmy się we Wrocławiu. Już z daleka było widać falliczny kształt Sky Tower górującego nad stolicą dolnego Śląska.
Im dalej w las tym więcej drzew powiadają mądrzy ludzie, a im bliżej wieżowca tym wyższy się wydaje. Stojąc pod samym budynkiem, patrząc w górę ciśnie się na usta polskie ‘o k#rwa’ wyrażające zachwyt i zdziwienie jednocześnie. Wlazłem do środka, odebrałem pakiet startowy (swoją drogą całkiem niezły, przyzwoita koszulka, mały ręcznik, jakaś woda, żel, a to wszystko w zgrabnym worku) i poszedłem się przebierać. W szatni szybki ‘small talk’ z zawodnikami startującymi drugi bądź trzeci raz, kilka łyków wody, banan i do depozytu. Po oddaniu ciuchów czas na rozgrzewkę, jakieś rozciąganko, bieganko, machanko nogami etc zakończone kilkunastoma minutami na rowerku treningowym. Pierwsza fala, ta w której startowałem, ruszała o godzinie 10:00, zawodników puszczano pojedynczo co 20s. Ruszałem coś koło 10:17. No i się zaczęło.
Najpierw kilkadziesiąt metrów biegu po płaskim, który nie liczy się do czasu biegu i dobiegamy do maty elektronicznej rozpoczynającej mierzenie czasu, która znajduje się tuż przed schodami prowadzącymi na punkt widokowy znajdujący się na 49tym piętrze Sky Tower. Pierwsze 3-4 piętra staram się nie spinać i znaleźć właściwy rytm. Udaje mi się wbiegać (to jest bardzo istotne słowo, bo w miarę upływu pięter bieganie przechodziło w mocny marsz, marsz a na końcu walkę o życie, jeszcze z 10 pięter i bym wchodził na czterech) z zadowalającą prędkością gdzieś w okolice 15-16 piętra. Niemiłosiernie zaschło mi w gębie, ale na 18tym czekał ratunek w postaci punktu nawadniającego. I tutaj muszę podziękować organizatorom, którzy poinformowali przed biegiem, że wodę można będzie chłeptać na 18, 23, 28 i 33 piętrze, więc od 18tego zacząłem odliczanie do pięciu, co pomagało jakoś przełamać tę monotonie klatki schodowej.
I tak jak wspominałem już gdzieś wcześniej, zaczął się dla mnie etap marszu, na początek szybkiego, stopniowo przechodzącego do coraz wolniejszego. Na całej długości trasy (klatki schodowej) były poręcze z obu stron, które pomagały we wspinaniu się na coraz to wyższe piętro. Przed biegiem założyłem gumowane rękawiczki i była to trafiona decyzja. Minimalizowały tarcie między dłonią a poręczą i pozwalały bicepsom (zagadka z początku tekstu wyjaśniona) lepiej wspomagać zmęczone nogi. Po minięciu ostatniego punktu nawadniającego na 33 piętrze, przyszła chwila na lekki kryzys i niewiele brakowało a wcześniej wciągnięte banany odzyskałyby wolność. Udało mi się jakoś opanować i od 40 piętra było już jakoś lżej, chyba świadomość zbliżającej się z każdym krokiem mety sprawiała, że te ostatnie piętra pokonywało się z uśmiechem na ustach (no dobra, tu poniosła mnie fantazja, nie było uśmiechu, ale może chociaż morda nie była tak wykrzywiona jak na wcześniejszych piętrach 🙂 ). 49 piętro, kilka metrów po płaskim (dziwne uczucie po tylu schodach) i upragniona meta. Na mecie medal, izo, woda i przepiękny widok na Wrocław. ‘A nad nami tylko niebo’.
Warto było się tak męczyć, satysfakcja połączona z panoramą miasta wynagradzała w pełni wcześniejszy wysiłek. Czas 09:20, środek stawki, czyli przeciętnie, ale jak na debiut to chyba w miarę. Zebrane doświadczenie na pewno przyda się za rok, bo w przyszłym roku Sky Tower Run będzie jednym z ważniejszych punktów w moim kalendarzu biegowym.
/Turbo
Kolejny start w tym sezonie, zapisany do kalendarza z dużym wyprzedzeniem. Po raz trzeci miałem okazję uczestniczyć w Olęderskim Festiwalu Biegowym. Co roku biegi odbywają się w innej miejscowości, w tym roku biegi na dystansach 10 km, półmaratonu i maratonu oraz marsz Nordic Walking odbywał się w niewielkiej mieścinie Grudna (powiat nowotomyski).
Od razu wiedziałem, że będę pokonywał mój ulubiony dystans “dwudziestu jeden kaemów”, a jak się później okazało, wyszło ciut więcej :-).
Pogoda w dniu biegu dopisywała, niestety moje zdrowie nie bardzo. Do tego tydzień wcześniej biegaliśmy Poznańską Połówkę (o czym możecie poczytać tutaj).
Trasa biegu przebiegała przez okoliczne tereny leśne, w 99% po ścieżkach gruntowych, prezentując jednocześnie biegaczom piękne lasy i uroki polskich wsi :-).
Start wszystkich biegów (z wyjątkiem maratonu – on ruszał godzinę wcześniej) zaplanowany był na godzinę 10:00 i punktualnie padło hasło: START!
I ruszyliśmy. Wydawać by się mogło, że teraz już tylko z górki, ale… No właśnie, po kilkuset metrach nagłe zwątpienie, czy aby na pewno biegniemy dobrą trasą. Chyba tak, przecież za nami biegną pozostali. Pokonujemy kolejne kilkaset metrów i nagle … BUM! Żadnych oznaczeń, żadnych wskazówek – koniec trasy! To jednak nie była właściwa droga. Konsternacja, zmieszanie, zwątpienie, zrezygnowanie niektórych. Wszystkie te uczucia i dużo innych niecenzuralnych słów gościło na ustach uczestników :-). Nie ma to jak przebiec prawie kilometr niewłaściwą trasą. Szybki zwrot i różne propozycje biegaczy odnośnie ponownego startu itd. itp. Jednak w drodze “powrotnej” okazało się, że tył stawki pobiegł właściwie i wszyscy biegli dalej. Nie ma to jak “stracić na starcie” prawie 2 kilometry – dobre 8 minut! Mówi się trudno i biegnie się dalej.
Na szczęście, moja Żona, która pierwszy raz brała udział w marszu Nordic Walking na 10 km, poszła dobrą trasą. Ale to był dopiero początek. Byłoby zbyt pięknie, bo gdzieś w połowie trasy razem z czołówką marszu, również nadłożyła nadprogramowe 2 km. Taki dodatek na takim dystansie był nie do odrobienia. Ja z kolei miałem trochę więcej czasu, a raczej kilometrów, żeby znów znaleźć się “w czołówce”. I zacząłem gonić wyprzedzając kolejnych biegaczy. Na początku było dość gęsto, ale z każdym kolejnym kilometrem towarzystwo się rozrzedzało. Kolejne kilometry mijały, a ja ciągle nie widziałem znajomych twarzy. W końcu w okolicach 12 km trasy właściwej (ja miałem w nogach jeszcze 2 km ekstra) zobaczyłem znajomego, z którym byliśmy z przodu “tych błądzących” :-). Po pokonaniu kolejnych kilku kilometrów wyprzedziłem chłopaka, któremu chciałbym bardzo podziękować, bo krzyknął krótkie: “Jesteś ósmy!”. To w końcu jakoś pozwoliło mi się odnaleźć. Wiedziałem, że do mety jeszcze trochę i że nie mogę odpuszczać.
Do mety udało mi się wyprzedzić jeszcze kilka osób i ostatecznie, po przebiegnięciu najdłuższego w moim życiu dystansu biegu półmaratońskiego (ostatecznie wyszło mi jakieś 22,8 km), dotarłem do mety.
Mimo wydłużonej trasy, okazało się, że cała pierwsza trójka nadrabiała, więc suma summarum wyszło fair :-). Peace!
Czas 1:29:35, miejsce OPEN 3., miejsce M18 – 2
/Speedy